Dzień dobry?
Można tak zacząć blog?
Pierwszy blog, pierwszy wpis, pierwsze dziecko, pierwsza adopcja...
No, to chyba najważniejsze już wyjaśniłem w zdaniu powyżej. Co jakiś czas zastanawiałem się, czy warto w ogóle coś pisać. Po co? Może ktoś przeczyta i pomyśli: "Mam, kurczę, tak samo...". Może ktoś przeczyta i odetchnie: "Całe szczęście, że to nie u mnie...". Może ktoś przeczyta i napisze: "Gościu, po co się brałeś za coś, na czym się zupełnie nie znasz!".
To może wypadało by zacząć od głównych postaci.
Skrzat (rany boskie, ale wkurzyłby się jakby przeczytał, że tak o nim piszę - "Tata, ja już jestem duży, a nie mały!") - czyli sześcio i pół latek, który jakimś cudem, niecałe dwa lata temu, trafił na naszą, wtedy jeszcze niepełną, bo dwuosobową, rodzinkę i zapytał: "To możemy bawić się teraz razem?"
Mama - która teraz już padła ze zmęczenia i stresu związanego z coraz lepszym poznawaniem sposobu funkcjonowania placówek oświatowo-pedagogicznych (przynajmniej mam czas usiąść do klawiatury).
Tata_skrzata - pewnie wyjdzie w trakcie co ze mnie za typ i dlaczego według niektórych zupełnie nie nadaję się na bycie odpowiedzialnym rodzicem.
Ale ponieważ, gdyby nie skrzat, to nie zaczynałbym tego bloga, wypadałoby napisać coś więcej o...
O samej adopcji. Przed którą przechodziliśmy szkolenie, w trakcie którego mieliśmy coraz pełniej w gaciach na samą myśl, co nas czeka (dowiedzieliśmy się dokładnie co może się nie udać, co może pójść nie tak, jakie problemy mogą nas czekać, na jakie choroby, zaburzenia i patologie możemy trafić, i tak dalej, i tak dalej...). Generalnie, byliśmy przygotowani na najgorsze, a te pary uczestniczące z nami w szkoleniu, które nadal widziały adopcję jako spełnienie marzeń i pełnię szczęścia, postrzegane były jako dość podejrzane.
O skrzacie. Czyli, wtedy jeszcze pięciolatku, który okazał się cudownym (cholera, a miałem nie używać takich eufemizmów) dzieckiem, nie wiedzieć czemu, doskonale dopasowanym do nas. Jasne, pełno rzeczy miał i ma do tyłu - jak na pięciolatka ledwo co się wysławiał, potykał się co chwilę na równej drodze, kredki służyły do zabazgrywania jednym kolorem całej kartki, plastelina do zlepienia w wielką bezkształtną kupę, a głównym celem życia wydawało się jedzenie, jedzenie, jedzenie, jedzenie...
Ale w ciągu półtora roku okazało się, że...
Podobnie jak my, gdy ma do wyboru łażenie po centrum handlowym, albo po lesie, prosi o wycieczkę do lasu. Zresztą, uwielbia wszystko, co żyje - tropi ślady zwierząt, zbiera kwiaty i zioła, opiekuje się naszymi psami. Gdy miał do wyboru siedzenie przed telewizorem albo wspólne gry - wyciąga pudło z ulubioną grą planszową. Rysuje coraz lepiej, uczy się pisać, mówi coraz wyraźniej i składniej (chociaż logopeda go nuuuuuudzi).
Czy jest idealnie? Na pewno nie. Co jakiś czas słyszymy, że "chyba wolelibyśmy innego chłopczyka" (to wtedy, gdy zgarnie porządny opierdziel za jakieś przewinienie, które wg nas jest skandaliczne, a według niego: "Ale o co w ogóle chodzi?"). Wciąż potrafi, gdy jest zestresowany, rzucić się na jedzenie (ale chyba dorośli czasem też tak robią, nie?). Nie potrafi nawiązywać kontaktów z rówieśnikami. To znaczy potrafi - teoretycznie. Nawet mądry psycholog jeden i drugi robił mu testy i mały wypadł rewelacyjnie. Wiedział jak się zachować w każdej sytuacji, wiedział jak zażegnać konflikt, wiedział jak pogodzić się z kolegą, wiedział jak włączyć się do zabawy, wiedział jak zareagować, gdy ktoś go zdenerwuje, wiedział wszystko - siedząc przy stoliku, z panią psycholog, sam na sam.
A potem przyszedł wrzesień, zerówka i cały teoretyczny plan szlag trafił.
Zanim Ruscy napadli na Polskę, czyli jeszcze przed 17 września, dowiedzieliśmy się od wychowawczyni, że "właściwie to nie wiem, po co mam z państwem rozmawiać, bo i tak nic z tym nie zrobicie".
Obecnie jest ciekawiej. Obecnie wiemy, że "problem nie leży w psychice dziecka, ale w braku kar dla dziecka, które bardziej dotkliwie by odczuł".
Ale to, jak to się często pisze, będzie tematem następnych rozdziałów.
Czyli, najpierw trochę retrospekcji, a potem jazda na bieżąco, bo naprawdę, robi się coraz ciekawiej, a znajomi i rodzina (zarówno z dziećmi hand-made jak i po adopcji) wpadają do nas, zamiast czytać Stephena Kinga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz