wtorek, 27 lutego 2018

Teoria a praktyka...

Ustaliliśmy z Wychowawczynią sposób motywowania, ale również oznaczania niewłaściwych zachowań, Skrzata w czasie zajęć. Teoretycznie...
 
Po rozmowach z pedagogiem, Mama przygotowała specjalne karty na których Skrzat będzie w czasie zajęć zarówno zaznaczał swoje sukcesy (kolorując uśmiechnięte słoneczka) jak i porażki (skreślając już zdobyte punkty) dotyczące nie przeszkadzania w prowadzeniu zajęć, wykonywania poleceń, grzecznych zabaw z dziećmi oraz uważaniu na dzieci w czasie zabawy. W zamian za to ma mieć w domu różne nagrody, a jeśli będzie widział, że złe zachowanie odsuwa nagrodę, bo traci wcześniej zdobyte punkty, to z czasem załapie, że warto bardziej skupiać się na poleceniach Pani. Teoretycznie...
 
W domu to działa. Skrzat dostaje zadania (sprzątanie, karmienie zwierzaków, grzeczne odrabianie ćwiczeń z pisania i rysowania) za które dostaje punkty i widać, że chociaż z trudem, potrafi się o to postarać. Po pierwszych dwóch dniach w zerówce, widać, że coś nie gra.
- Ja wszystko robię źle... Nic, nigdy nie umiem... - zaczyna buczeć przy stole.
- Skrzat, ale o co chodzi?
- No bo ja muszę skreślać nawet te obrazki, których nie zamalowałem... Wszystko robię źle...
 
I tak wygląda szkolny system motywacji. Ja wiem, że może jestem trochę głupi co do metod motywowania dziecka, ale z tego co czytałem, to polega na tym, żeby wskazywać głównie co robi dobrze (zaznaczając również porażki - skreślane słoneczka). Warto tak dobierać zadania i rzeczy nad którymi maluch ma pracować, żeby codziennie pokazywać mu: "Może to i to Tobie nie wyszło, ale zobacz ile rzeczy porobiłeś dobrze i ile potrafisz. Co prawda umówiona nagroda, niestety, troszkę się odsunie, ale widzę i sam widzisz, że potrafisz ładnie pracować i wierzę, że będziesz dalej się starał". Tymczasem w szkole zastosowano metodę: "Może i jedną rzecz zrobiłeś dobrze, ale poza tym patrz,  wszystko co robisz, robisz źle". Jak wiem, że może wymyślenie jak i co punktować jest trudne, ale w rozmowie z Wychowawczynią staraliśmy się podrzucić kilka pomysłów, które mogą zadziałać. No, ale to nie my jesteśmy specami od wychowania.
 
Na koniec dwie krótkie scenki. Druga bez związku z tematem.
 
Jesteśmy na spacerze w lesie. Skrzat zaczyna jęczeć.
- Tata, daj mi psa do poprowadzenia na smyczy.
- Przestań, Skrzat, przecież on jest dla Ciebie za silny.
- Ale ja wiem jak prowadzić...
- Jeszcze Ciebie wywróci.
- Nie, ja przecież potrafię z nim chodzić...
 
Rzeczywiście, teoretycznie to potrafi. Daję mu smycz z informacją, żeby co chwilę lekko szarpnął smyczą, żeby psiak czuł, że ktoś go prowadzi i nie brykał. No i jak co, to ma krzyknąć: "stój!" i nasz czworonóg stanie.
Skrzat w siódmym niebie, dumny "pan" psa idzie jakiś kawałek, ale po chwili zaczyna się nudzić. Bo co będzie tak człapał i człapał. Zanim się zorientowaliśmy rzuca hasło: "Biegnij!".
 
Tak bez kozery, mogę powiedzieć, że z metr w powietrzu to przeleciał...
Na szczęście puścił smycz, bo prawdopodobnie zrobiłby jeszcze z dwadzieścia metrów, a co ważniejsze wszystko działo się latem, na leśnej ścieżce pokrytej na środku trawą, więc skończyło się na szoku, bez kontuzji. Ale teoretycznie wiedział jak iść z psem...
 
I ostania rzecz.
Wczoraj wieczorem przychodzi do sypialni.
- Mama, a są takie szkoły, gdzie dwa dni się uczysz, a pięć masz wolne? - leniuszek jeden.
Wtrącam się do rozmowy.
- Są, studia.
- O, super! - ożywia się Skrzat. - To ja idę pakować talerze!
 
W sumie logiczne. Co jak co, ale mieć własny talerz w akademiku to podstawa.

niedziela, 25 lutego 2018

Reklama dźwignią handlu, czyli dni otwarte...

Ostatni tydzień minął pod znakiem "Dni Otwartych" w okolicznych szkołach podstawowych. Wybraliśmy się sprawdzić jak to wygląda, jaka kadra, jaka forma zajęć dla pierwszaków i zerówkowiczów, czy jest w ogóle sens zmieniać szkołę Skrzata.
 
Skąd ten pomysł? Już wspominałem, że mieliśmy pierwszą konstruktywną rozmowę z Wychowawczynią Skrzata. Konstruktywną, to znaczy nie opierającą się jedynie na wyliczeniach co Skrzat zbroił przez ostatni tydzień, jakich kar ma za mało, co zaniedbaliśmy jak rodzice i czego musimy go jeszcze nauczyć. Tu od razu pojawia się dygresja. Jeśli to my pytaliśmy o to, jak Skrzat radzi sobie w szkole z nauką zachowań w grupie, jak jest wspierany w budowaniu poprawnych relacji z kolegami, to dostawaliśmy odpowiedź sprowadzającą się do tego, że "szkoła uczy, a nie wychowuje" i że to rodzie powinni go nauczyć poprawnych zachowań społecznych. I tu się zgadzam, bo tak naprawdę, to rodzice (przynajmniej w tym wieku dziecka) odpowiadają za wykształcenie u niego odpowiednich zachowań. Tylko, że środowiska szkolnego, za Chiny, nie damy rady odtworzyć w domu, a biorąc pod uwagę moje małe doświadczenie pedagogiczne, wątpię, czy teoretyczne przygotowywanie w domu załatwi wszystko. Bo co z tego, że na przykład ostatnio ciągle bawimy się w układankę "Dobre Wychowanie", w której Skrzat dokładnie wie, które dziecko zachowuje się dobrze, a które źle, jak w szkole całą teorię diabli biorą.
No i jeszcze jedno.
Po cholerę, w Podstawie Programowej Wychowania Przedszkolnego, wprowadzono poniższe zapisy, nijak mające się do przedstawianej nam roli szkoły, czyli: "uczy, a nie wychowuje":

1) wspomaganie dzieci w rozwijaniu uzdolnień oraz kształtowanie czynności intelektualnych potrzebnych dzieciom w codziennych sytuacjach i w dalszej edukacji;
2) budowanie systemu wartości, w tym wychowywanie dzieci tak, żeby lepiej orientowały się w tym, co jest dobre, a co złe;
3) kształtowanie u dzieci odporności emocjonalnej koniecznej do racjonalnego radzenia sobie w nowych i trudnych sytuacjach, w tym także do łagodnego znoszenia stresów i porażek;
4) rozwijanie umiejętności społecznych dzieci, które są niezbędne w poprawnych relacjach z dziećmi i dorosłymi;
5) stwarzanie warunków sprzyjających wspólnej i zgodnej zabawie oraz nauce dzieci o zróżnicowanych możliwościach fizycznych i intelektualnych;
 
Wiadome jest, że nauczyciel sam nic nie zrobi i wymaga to dobrej współpracy pomiędzy nim, a rodzicami. Z tym, że po przeanalizowaniu na spokojnie ostatniego spotkania z Wychowawczynią, zauważyliśmy, że zgodnie z Jej opinią:
 
- przez pół roku u Skrzata nie nastąpiła żadna zmiana zachowań i Ona (Wychowawczyni) nie wierzy, że cokolwiek zmieni się w przyszłości,
- tak, oczywiście akceptuje proponowane przez nas pomysły na motywację Skrzata do dobrych zachowań, ale nie widzi szans na ich powodzenie,
- sprawdziła już, dosłownie WSZYSTKIE, metody wychowawcze i żadna nie ma szans powodzenia,
- generalnie uważa, że Skrzat jest celowo złośliwy, wredny i robi wszystko tylko po to, by mieć z tego jakąś chorą satysfakcję.
 
To teraz pytanie.
Jak ma dalej wyglądać współpraca między nami a Wychowawczynią, a bardziej między Wychowawczynią a Skrzatem, skoro minęło dopiero pół roku, a przed nimi jeszcze trzy i pół?
 
I stąd się wzięło nasze zainteresowanie Dniami Otwartymi.
 
Jak na razie nie złożyliśmy deklaracji kontynuacji nauki w obecnej szkole, w związku z tym Wychowawczyni zapowiedziała, żebyśmy nie liczyli, że w innej szkole problemy znikną. Wiadomo, że nie znikną. Ale jak na razie szukamy kogoś, kto może zechce współpracować i szukać sposobu na , a nie autorytarnie stwierdzi, że ten przypadek jest beznadziejny.
 
Właśnie, miałem pisać o Dniach Otwartych, a wyszło całkiem co innego.
 
To jeszcze tak na szybko.
W jednej z odwiedzanych szkół rozmawialiśmy z Nauczycielką, która opowiedziała, że ma w grupie dziewczynkę z ewidentną nadpobudliwością i brakiem koncentracji. I musi ją mieć w ławce tuż przed sobą i co chwilę zerkać co ona robi. I musi co parę minut przypominać jej o skupieniu się na zadaniu. I musi dostosowywać jej zadania do tempa jej pracy. I musi oceniać ją indywidualnie, zgodnie z jej postępami, a nie na tle grupy.
I co najdziwniejsze, Nauczycielka mówiła o tym z uśmiechem, a nie miną skazańca.

piątek, 23 lutego 2018

Z terrorystami się nie negocjuje...

... ale z drugiej strony, warto rozmawiać. Chyba. Bo czasami ma się ochotę terrorystę związać, zakneblować i zamknąć do szafy. Chociaż na dwie godziny. Ale potem rura mięknie, bo terrorysta potrafi być tak słodko niezdarny w tym swoim terroryzowaniu, że chwilami trudno zachować powagę.
 
Tak jak w czasie poprzednich wakacji.
Skrzat, zwany dalej w tym poście Terrorystą, ma straszne parcie na lody. Wiadomo, słońce, upał, odpoczynek. Z drugiej jednak strony, nie da się całe dwa tygodnie jechać na lodach. Tak więc pojechaliśmy rano do pobliskiego miasteczka po pieczywo, mleko i jakieś owoce do podgryzania na plaży.
Terrorysta od razu po wyjściu z auta wypatrzył wystawioną na ulicy ladę z lodami i zaczyna:
- Tata...
- Tak?
- Chciałbych (to popularny u niego zwrot) loda.
- Może później, na pewno nie przed śniadaniem.
- A po śniadaniu pójdziemy?
- Pewnie tak.
- Aha... A kiedy będzie śniadanie?
- No przecież przyjechaliśmy po bułki na śniadanie, nie?
- Aha...
Drepta obok, ale wyraźnie niezadowolony.
- A jak zamkną?
- Nie zamkną, dopiero otworzyli.
- A potem na pewno przyjdziemy.
- Skoro mówię, że tak, to przyjdziemy.
- A kiedy?
- Później.
- Po śniadaniu?
- No tak, po śniadaniu?
- Od razu?
- No nie od razu. Spokojnie, na pewno przyjdziemy.
- A kiedy?
- Skrzat, przestań gadać o lodach, bo jednak zmienię zdanie. Już nie chce mi się o nich słuchać.
Przechodzimy przez ulicę i wreszcie jesteśmy w piekarni. Ładujemy bułki z serem i jabłkiem do torby.
- Mama...
- Tak?
- Ja teraz nie gadałem o lodach, prawda?
- Tak, ale właśnie zacząłeś.
- Bo ja nie wiem, kiedy pójdziemy.
Powoli zaczynam mieć tego dosyć. Dreptamy do samochodu. Terrorysta tęsknym wzrokiem odprowadza oddalającą się lodziarnię. Wreszcie postanawia użyć ostatecznych argumentów.
- A chcecie zobaczyć jak chłopczyk wpada pod samochód?
No takiej groźby się nie spodziewaliśmy. Nie, na pewno nie chcemy. I co mu odpowiedzieć? Żeby z jednej strony nie pomyślał, że nam na nim nie zależy, a z drugiej, żeby nie doszedł do wniosku, że takie groźby działają. Dobra, trzeba go zagadać...
- A ciężarowy, czy wyścigowy?
- Co? - chyba nie takiej reakcji oczekiwał Terrorysta.
- No bo wiem, że tobie najbardziej podobają się kabriolety, prawda?
- No...
- A jaki kolor kabrioletu podobał by się tobie najbardziej?
- Różowy - sam nie wiem skąd u niego zamiłowanie do różowego koloru.
- Różowy? A nie czarny?
- Nie, różowy!
Przechodzimy na drugą stronę ulicy i idziemy wzdłuż portowego nabrzeża. Już wydaje się, że temat skończony a tu mały wypala.
- A chcecie zobaczyć jak dziecko wpada do wody?
Pomysłowością na zakończenie żywota zaczyna powoli doganiać Kojota z bajki o Strusiu Pędziwiatrze. Podchodzę do samej krawędzi nabrzeża i przywołuję go dłonią. Niepewnie podchodzi i ściskając mnie za rękę spogląda w dół. Daleko. Jakieś półtora chłopczyka w dół.
- Widzisz ile jeżowców? - pokazuję mu czarne kulki poprzyczepiane do kamieni. - Wiesz jak by ciebie pokłuły, jakbyś tam wpadł?
- Ciebie kiedyś pokłuły?
- Nie, ale uwierz, że to strasznie boli. Cały byś spuchł.
- I umarł? - tradycyjne pytanie z jego strony.
- No, nie wiadomo... To serio chciałbyś tam wpaść?
Kręci głową i odsuwa się na środek chodnika.
- Jedziemy na kwaterę. Śniadanie, potem plaża, a potem skoczymy na lody,  ok?
- No... - wzdycha ciężko i rzucając ostatnie spojrzenie na wielkiego, plastikowego loda rusza w stronę samochodu.
 
Niełatwe jest życie terrorysty...
 
Innym razem w domu. Skrzat, znaczy się Terrorysta, uwielbia bawić się w kuchnię. Miesza w kubkach makaron z ryżem, do tego igliwie, ścinki papieru, klocki lego (oczywiście te najmniejsze) i wszystko co jeszcze nadaje się do mieszania. Część tego ładuje w kubeczki i serwuje nam na tacy, część ląduje na stoliku, część zostaje dokładnie wtarta w dywan. Lata między salonem a swoim pokojem serwując nam coraz wymyślniejsze dania, wreszcie dywan zaczyna przypominać placek z kruszonką. Mama kilkukrotnie zagania go sprzątnięcia po sobie, bez efektu, wreszcie opiernicza małego kucharza tak, że Gordon Ramsay w "Piekielnej Kuchni" mógłby brać u niej lekcje. Terrorysta stoi z naburmuszoną miną, wreszcie odpala.
 
- Zobaczysz jak będziesz na mnie krzyczeć, to powiem mamie mojego kolegi z przedszkola! No i co?! Chcesz tego?!
 
Nie, tego to nikt nie chce. Ale pokój, tak czy siak, trzeba ogarnąć. Więc tym razem trochę ustępujemy i negocjujemy warunki spokoju w pokoju. Kto by nie ustąpił przed takimi argumentami?

środa, 21 lutego 2018

I po co drążyć temat?

Inaczej mówiąc, czy faktycznie warto wgłębiać się w to, o czym nam mówi dziecko.
 
Zacznę jednak od drugiej strony, czyli gdy to dziecko usilnie drąży coś, o czym zupełnie nie wiemy jak opowiadać.
 
Wakacje. Morze. Słońce. Skrzat szczęśliwy. Zbiera tony pamiątek z wakacji, czyli muszelek, kamyczków, szyszek, patyków i wszystkiego innego, co nie jest na trwałe przymocowane do podłoża. Jest wyraźnie zawiedziony, gdy nie może zabrać ze sobą około trzykilogramowego kamulca bądź kija większego od niego samego. Z drugiej strony widząc, że wyłowiona z wody rozgwiazda szybko traci kolor, zgadza się bez problemu na wrzucenie jej z powrotem do wody, żeby nie "umrzała". To raczej dobrze, nie?
 
Wieczorem przychodzi do naszej sypialni i z poważną miną kładzie nam na stolikach nocnych po szyszce.
- To dla was. Prezent.
- Super! Jesteś kochany! Możemy nimi wspaniale ozdobić nasze stoliki nocne!
- Jak chcecie, to możecie się w nocy nimi pobawić - stwierdza poważnie i idzie do swojego łóżeczka.
 
Rewelacja, właśnie takich gadżetów nam brakowało do zabaw w nocy...
 
Rano śniadanie na balkonie. Kawa, dżem figowy i świeże bułeczki.
 
- Tata, bawiliście się w nocy szyszkami?
- Tak, jasne, że tak... - kiwam głową smarując pieczywo masłem.
- Opowiedz jak!
 
No i tu mnie zastrzelił. Co powiedzieć malcowi na temat zabaw dorosłych w nocy. Z szyszką. Wybawieniem okazała się Mama.
 
- No, jak to jak? Podrzucaliśmy sobie, turlaliśmy po poduszkach, a nawet można zrobić masaż pleców szyszką...
 
Naprawdę, w takich momentach jeszcze mocniej doceniam, po co jest Mama.
 
Już u siebie w domu, któregoś wieczoru Skrzat idzie do łóżka i mija mnie w przedpokoju.
 
- Matka już mnie nie drażni - rzuca w przelocie i ładuje się do łóżka.
 
"Super" - myślę i siadam przed telewizorem. Po chwili jednak zaczynam się zastanawiać, o co w tym może chodzić. Znów jakaś sprzeczka przy myciu zębów? Dyskusja o tym, ile płynu do kąpieli można wlać na jeden raz? Pogadanka na temat konieczności wysikania się przed snem? I przede wszystkim, dlaczego tak oficjalnie: "matka"?
Idę do pokoju Skrzata. Drążyć temat.
 
- A czym ciebie mama drażniła?
- No, matka drażniła, ale już jest dobrze.
- Ale o co chodziło?
- Drażniła, ale już nie drażni...
 
Tak to do niczego nie dojdziemy.
 
- Skrzat, ja wiem, że rodzice czasem mogą być denerwujący. Bo coś wymagamy, albo chcielibyśmy żebyś się czegoś nauczył, co ci się przyda. No niestety, taka jest rola rodziców. I czasami możemy drażnić, tym, że w kółko coś powtarzamy.
 
Malec patrzy na mnie jak na kretyna. Wreszcie ściąga koszulę od piżamy i pokazuje wystrzępiony kawałek materiału.
 
- Matka mnie drażniła w plecy. Ale mama mi odcięła i już jest dobrze. A o co chodzi?
 
No tak, durny ja. Matka...
 
Ostatnio Skrzatowi zbyt często zdarza się też przesadzanie w zabawach z jego najlepszym kolegą. A to na niego wpadnie, a to wskoczy. I zdarza się, że tamten jest zły na Skrzata. Słusznie zresztą. Tłumaczymy w kółko Skrzatowi, że jeśli przez niego kolega będzie płakał, to niestety, w końcu odechce mu się z nim bawić. A z tego raczej nikt nie będzie zadowolony, tak więc musi więcej zwracać uwagę, żeby nikomu nie zrobić krzywdy w zabawie.
Jedziemy w samochodzie.
- Skrzat, jak dzisiaj było w przedszkolu?
- Fajnie...
- Ale wiesz, że fajnie to niczego nie wyjaśnia. W co najfajniejszego się bawiłeś?
- Budowaliśmy wieże. Takie wielkie.
- A z twoim najlepszym kolegą? Nie płakał przez ciebie?
- Nie.
- Świetnie. I nie wpadałeś na niego przez przypadek albo specjalnie?
- No, nie.
- To dobrze, że uważasz podczas zabawy. Nic mu nie zabierałeś?
- No, nie...
- Naprawdę, dobrze, że się starałeś.
Jedziemy jakieś trzy minuty. Nagle przychodzi mi do głowy jeszcze jedno pytanie.
- Skrzat, a twój kolega w ogóle był dzisiaj w przedszkolu?
- Nie, od dwóch dni choruje...
No, i po co drążyć?
 
Czasem znów to my jesteśmy szczęśliwi, że ktoś nie drąży jakiegoś tematu.
Ponad rok temu Skrzat miał badania w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. Cała masa testów, rysunków, pytań, zadań. Był to jeszcze u niego etap, gdy dopiero poznawał, że kredka nie służy do zamazywania całej kartki jednym kolorem. Umiał już rysować proste kształty, kółka, krzyżyki, domki z kwadratów.
 
Pani psycholog po skończonych testach pokazuje nam kartkę, całą zamalowaną krzyżykami.
- To jest jego rysunek.
- ...
- Zapytałam go, co narysował. Powiedział, że to krzyż, żebym się mogła pomodlić...
 
Dobra, tak szczerze mówiąc to staramy się chodzić do Kościoła co niedzielę i wstyd powiedzieć, nie zawsze to się udaje. Poza tym klasycznie: Wielkanoc, Boże Narodzenie, Wszystkich Świętych.
Ale chyba pani psycholog nie uwierzy, że nie mamy odchylenia religijnego.
Na szczęście, nie drążyła...
 

wtorek, 20 lutego 2018

Jak to będzie dalej...

Jesteśmy świeżo po rozmowach z wychowawczynią Skrzata. Pierwszy raz po rozmowach, w których udało nam się coś ustalić na kolejne dni, tygodnie. W czasie spotkania proponujemy rozwiązania jakie stosujemy w domu, proste jasne polecenia, dopytywanie Skrzata czy zrozumiał polecenie, prośba o powtórzenie zadania z jego strony. Tak, wiemy, że nie ma czasu na zajmowanie się tylko i wyłącznie nim. Dlatego staramy się zaproponować skupienie się na najważniejszych rzeczach. Skrzat ma zbierać punkty (w formie kolorowych, malowanych samochodów) na tablicy w czasie zajęć lekcyjnych. Wychowawczyni, przystaje na ten pomysł, chociaż z tonu głosu i miny widać, że zupełnie nie wierzy w skuteczność tego rozwiązania. Ale to pierwsza rozmowa, która nie skupia się tylko na tym co Skrzat robi źle, czego nie umie, w czym przeszkadza, czym denerwuje, co mu nie wychodzi, na co nie zwraca uwagi... Może dlatego, że w sprawę wreszcie udało nam się włączyć szkolnego psychologa. Pół roku walki wychowawczyni ze Skrzatem, litanie uwag, ciągły brak postępu, a psycholog nawet nie wiedział o sytuacji. Prosiliśmy o spotkanie jednoczesne z psychologiem i wychowawczynią, nie udało się. Psychologa złapaliśmy sami, później i był zdziwiony, że przy takich problemach wychowawczyni do tej pory nie poprosiła o opinię z Poradni Pedagogiczno-Psychologicznej na temat dziecka. Generalnie, wreszcie trafiliśmy na osobę w szkole, z którą rozmawialiśmy jak motywować Skrzata do fajniejszych zachowań. Ani razu w trakcie rozmowy nie padło słowo "kara". To budujące...
Mały szokuje szybkością nauki liczenia. Takiej praktycznej, bez presji. Jak weźmiemy zeszyt z zadaniami dla sześciolatków, gdzie "do czterech bananów, musi dorysować tyle, żeby razem było osiem", to męczy się jakby budował kolej transsyberyjską. A wczoraj pomaga w kuchni smażyć klopsy. W fartuchu, stoi na taborecie (paskudny blat kuchenny jest ciągle za wysoko) i sprawdza jakość opanierowania klopsów.
- Ile jeszcze mamy do smażenia? - pytam, licząc, że będzie zliczał palcem jeden po drugim, wszystkie siedem klopsów.
Skrzat spogląda na klopsy i wypala: - Siedem.
No trochę mnie zaskoczył, więc ciągnę za język.
- Ale żeś szybko to policzył! Jak to zrobiłeś?
- No tu masz pięć - pokazuje grupę klopsów. - Tu dwa. I pięć dodać dwa daje siedem, tak?
Szczęka na podłodze.
Dzisiaj jedziemy samochodem. Skrzat chwali się, że rysował szlaczki w zeszycie.
- Wczoraj zrobiłem sześć szlaczków w dwie ręce i jeszcze raz dwie ręce - czyli dwadzieścia minut, jakby ktoś nie wiedział. - A dzisiaj pięć w dwie ręce.
- To razem ile będzie? - podpuszczam.
Chwila ciszy...
- Jedenaście?
Naprawdę, nieźle mu to idzie. To przetestujmy czystą matematykę.
- Skrzat, a jaka liczba jest po pięć?
- ...
- No spokojnie, zastanów się.
- Osiem?
Dla mnie jako dorosłego, to niezrozumiałe, ale widać, że u niego wszystko dopiero zaczyna pracować i na pewno jeszcze potrzebuje czasu żeby wszystko ogarnąć.
I jeszcze krótka historyjka z ubiegłego roku.
W sezonie przedświątecznym klasa Skrzata ma jechać do muzeum bombek. Dla mnie skakanie na skakance po polu minowym wydaje się mniej ryzykownym pomysłem, ale z drugiej strony, dlaczego nie.
Rozmawiamy z wychowawczynią.
- Ja proszę pana, nie wiem jak to ma wyglądać. Cały czas są problemy, Skrzat zupełnie ignoruje co się do niego mówi.
- Ale może spróbujemy i umówimy się na te najbliższe trzy tygodnie, że jeśli będzie starał się słuchać to pojedzie w nagrodę na wycieczkę.
Plan spełza na niczym. Już następnego dnia szaleje na boisku tak, że wpada na koleżankę i lądują u higienistki. Na szczęście bez poważniejszych uszkodzeń. Wyjście z klasą na pobliską wystawę - szaleje tak, że prawie nie niszczy jakichś eksponatów. Kolejne dni podobnie. Tłumaczymy, że Pani będzie bała się z nim jechać na wycieczkę.
Kilka dni przed wycieczką dostajemy do podpisania deklarację, że pokrywamy wszelkie szkody i zniszczenia poczynione przez dziecko. Trochę dziwne, w momencie, gdy nie mamy nad nim żadnej kontroli, a pozostaje pod opieką kogoś innego. Mama spotyka się wychowawczynią.
- Chyba jednak nie puścimy Skrzata na tą wycieczkę, bo po pierwsze cały czas ma uwagi, a umawialiśmy się z nim, że chcemy widzieć, że stara się (bo wiemy, że nie jest możliwe, żeby nagle się zupełnie wyciszył) Pani słuchać, a po drugie, to z tej deklaracji wynika, że odpowiadamy za dziecko w momencie, gdy za nie nie odpowiadamy, bo jest pod Pani opieką i nie mamy jak go nadzorować.
- Ale ja już go zapisałam na wycieczkę.
- Przecież wcześniej ustalaliśmy, nawet rozmawiając przy Skrzacie, że będzie to zależało od jego zachowania.
- To w takim razie nie mamy o czym rozmawiać - Foch.
Czasem trudno jest dorosłym dogadać się odnośnie postępowania, a wymagamy tego od dzieci.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Siad! Noga! Biegaj!

- Czy państwo chodzicie z synem na spacery?
- ...?
- Ja nie wiem o co chodzi, ale jeszcze nigdy nie widziałam dziecka, które by się tak zachowywało na spacerach. Czy Skrzat gdziekolwiek z państwem wychodzi?
 
"Oczywiście, że nie. Zapomnieliśmy powiedzieć, że na co dzień trzymamy go w piwnicy..."
 
Taki był początek jednej z niedawnych rozmów.
Generalnie, Skrzat od początku roku przynosi regularne uwagi, że wychodząc na podwórko szkolne czy spacer dziczeje. Kilkakrotnie zdarzyło się, że wpadał na jakieś dziecko, co kończyło się nieprzyjemnie dla tego dziecka i dla niego (siniaki, beczenie, itd...). Niestety, do permanentnego pobudzenia towarzystwem innych dzieci, dochodzi ciągła, trochę nawet nie wiem jak to nazwać, słaba orientacja w przestrzeni. Skrzatowi zdarza się wpadanie na różne przedmioty przy chodzeniu, potykanie się na równej drodze. W niedługim czasie ma zaplanowaną korektę wzroku, obecnie, zgodnie z tym co wiemy to również może mieć lekki wpływ na jego odnajdywanie się w otoczeniu.
Pewnie, ma w kółko ładowane do łebka: "Nie wybiegać przed innymi", "Uważać na innych, żeby żadne dziecko przez ciebie nie płakało", "Patrz gdzie biegniesz, a nie rozglądaj się na boki" itd.
 
Jak wyglądają nasze spacery? Wyjście do miasta, na zakupy (tak, to nie spacer, ale dotyczy tego samego tematu) - jakoś nic koszmarnego się nie dzieje. Nie muszę go trzymać za rękę, przechodzi bezpiecznie przez ulicę, nie lata jak dzik po sklepie. Fakt, pierwsze wspólne wyjścia (jakieś dwa lata temu) do jakiegokolwiek marketu to było wyzwanie. Próbowanie dotykania wszystkiego w zasięgu wzroku, ciągłe wspinanie się na wózek, próba brania i wrzucania do koszyka wszystkiego co mu się wydaje, że powinniśmy wziąć. Na szczęście szybko się skapnęliśmy, że trzeba go trzymać i upominać nieustannie.
Szczyt możliwości pokazał chyba już przy trzecim wspólnym wyjściu do sklepu. Stoimy przy kasie. Mały grzecznie za łapkę, chociaż lata wzrokiem po wszystkim dookoła. Żona jeszcze buszuje w warzywach. Puszczam łapkę Skrzata i zaczynam wypakowywać zakupy na taśmę. Odwracam się do małego, a ten stoi z butelką "Żubrówki" 0,7l. Skąd, nigdy się nie dowiem. Ale chyba szybciej sam bym tego nie zorganizował. Cała kolejka gapi się na nas. "Patole" przyszli do sklepu, dziecko już samo wie, co tatuś musi koniecznie na wieczór kupić...
Obecnie już nie ma problemu. Uczestniczy czynnie w zakupach, co więcej przypomina o rzeczach, które mi czasem umykają. Jest zawsze obok, jedynie przy warzywach i owocach go nosi, musi wszystkie dotykać, wąchać...
 
Tu małe wtrącenie odnośnie węchu (właśnie mi się przypomniało).
Wchodzimy kiedyś do przychodni, podchodzimy do rejestracji.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
Mały pociąga dwa razu nosem.
- Ktoś tu jadł Mentosa?
Babka zdziwiona. - No tak... Parę minut temu jednego wzięłam...
Normalnie, gończy...
 
Wracając do spacerów. W parku - tak jak inne dzieciaki, biega tuż obok, na ulicy - nie muszę się bać, że mi ucieknie na jezdnię, sam często łapie za rękę (chociaż kiedyś miał taki odruch, że próbował po prostu wykręcić swoją dłoń i iść gdzie indziej, jeśli coś go zaciekawiło). W lesie - no tam to wszyscy jedziemy żeby się poruszać i wybiegać, zarówno dwunożni, jak i czworonożni.
 
Dobra, wracamy do rozmowy.
 
- Tak, chodzimy razem na spacery.
- I on tak normalnie chodzi? Państwo go muszą zacząć uczyć koło siebie, z nim się nie da spacerować. Ostatnio zaczął zbierać pety i pokazywać innym dzieciom.
 
No, tu poczułem się zaskoczony. Kamienie, trawki, patyki, nawet szkła - czego go ciągle oduczamy, to znam. Ale pety? Totalna nowość, zwłaszcza, że nikt w domu nie pali.
 
- Wie pani, to faktycznie dziwne. Nigdy jeszcze nie wpadł na taki pomysł.
- Pan to cały czas powtarza, ale państwo nic z tym nie robicie!
- No, ale ciężko nam coś zrobić, skoro na spacerach z nami tak się nie zachowuje.
- Wie pan, inne dzieci idą na spacerze w parku normalnie, a ten się śmieje i podskakuje.
 
Rzeczywiście, debil...
 
- To co pani proponuje?
- On musi chodzić cały czas tuż przy państwu. Musi się nauczyć. Nie pozwalać mu biegać na spacerze. Chyba, że na placu zabaw. Tam oczywiście może się wybiegać. Ale poza tym musi chodzić tuż przy państwu, inaczej się nie nauczy.
- Dobrze, ale wie pani, jak mówiłem on trzyma się tuż obok. Nie muszę prowadzić go za rękę. Będziemy z nim rozmawiać i mu tłumaczyć, że...
- Państwo mu cały czas tłumaczą i to nie daje żadnych efektów. Z nim się nie da spacerować.
- Wie pani, jak mówiłem, on ciągle stara się pokazać przed dziećmi. Często w głupiutki sposób. Z nami chodzi, wtedy kiedy trzeba, spokojnie.
- Zawsze?
- Nie, no nie... Ja jedziemy do lasu to...
- A widzi pan! Musi nauczyć się chodzić zawsze razem z państwem.
- Dobrze, dziękuję za informację.
 
No, to chyba od dzisiaj zaczniemy.
Skrzat! Noga!

sobota, 17 lutego 2018

Kiedy wy umarniecie?

Sobota, więc bardzo krótki wpis. Wpisik właściwie.

Chyba warto zacząć od scenki, która zdarzyła się na początku listopada.
Skrzat uwielbia wszystkie "męskie" zadania do wykonania. Co jest raczej fajne i pozwala na wspólne spędzenie czasu. Mycie samochodu na myjni jest dla niego mega atrakcją. Jazda do mechanika, czy wymiana żarówek w aucie - jedne z najlepszych zabaw. I to nie dlatego, że są mega atrakcyjne, ale raczej przez to, że są wykonywane razem. Skrzat rośnie o około 30 centymetrów za każdym razem jak musi oznajmić Mamie, że teraz razem Tatą będą się zajmować męskimi rzeczami.

- Tata, to kiedy w końcu założymy koła?
- Nie założymy, tylko zmienimy. Z letnich na zimowe.
- To kiedy?
- W sumie przydałoby się to niedługo zrobić...
- Teraz?

Dla Skrzata wszystko co się dzieje, dzieli się głównie na: teraz i jutro. Przy czym ciągle zdarza się, że jutro oznacza wczoraj, albo przedwczoraj, albo tydzień temu, albo za dwa dni. Generalnie, można uznać, że wszystko dzieli się na teraz i nie teraz.

- W sumie możemy.

Idziemy do piwnicy. Turlanie kół z piwnicy na podwórko to jedna z atrakcji. Tym razem nie jedziemy do warsztatu, ale sami będziemy zmieniać koła na zimowe. Skrzat ma całą masę odpowiedzialnych zadań. Z uwagą wpatruje się w koło, żeby dać znać jak tylko podnoszone na lewarku auto oderwie się od podłoża.

- Tata! Już!

Po kolei szarpiemy się z kołami, zmieniając je na zimowe. Przy trzecim Skrzat stwierdza.

- Aha... To już wiem. Jak umarniesz, to już będę wiedział jak to się robi...

Po prostu super...
I tak co jakiś czas. A co będzie z waszym (ciągle nie może się nauczyć, że nasze to również jego) mieszkaniem jak umarniecie? A kiedy wy umarniecie? A z kim będę jeździł do przedszkola jak umarniecie?

Początkowo szlag nas jasny trafiał. Potem, po rozmowach z psychologiem wyszło, że Skrzat chyba faktycznie nie jest ciągle pewien czy to już. Czy wreszcie ma spokój i przez dłuższy czas nic się nie zmieni. Teraz podchodzimy do tego bardziej na luzie...

Spoko, mały, na razie tego nie planujemy...

piątek, 16 lutego 2018

Niespełniona kariera enkawudzisty...

Na początek lekki przegląd spraw bieżących, a potem, zgodnie z tytułem dalszy ciąg wspomnień z ostatniego półrocza.
 
Dzisiaj, tak na zakończenie tygodnia Skrzat pokazał w przedszkolu na co go stać.
 
Rozwalił totalnie zajęcia z logopedą, nie wykonując żadnych ćwiczeń, a do tego przeszkadzając kolegom. Pobił się (na szczęście bez żadnych poważniejszych efektów) z dwoma kolegami, którzy nie chcieli bawić się z nim klockami. Nakręcił się do tego stopnia, że w czasie gdy inne dzieci rysowały, wlazł na stół i stwierdził, że będzie im pod nos puszczał bąki.
 
A potem siedzi w domu na łóżku i ryczy: "Mama, ja chyba nigdy nie będę potrafił być grzeczny..."
 
Coraz bardziej dojrzewamy do decyzji, aby odroczyć Skrzatowi rozpoczęcie pierwszej klasy. Bo tak szczerze mówiąc, wszystko co jest z nim związane jest bardzo mylące. Z jednej strony łatwo łapie nowe litery, liczby, podstawy liczenia, rozwiązywania zadań typowych dla jego wieku, świetnie opanowuje prace plastyczne (biorąc pod uwagę co potrafił jeszcze dwa lata temu). A z drugiej potrafi biegać na czworaka po sali za dziećmi, chować się przed Panią, wytrzymuje w ławce ledwo kilka minut, no i ma jazdy jak w opisie powyżej. Głównie, w zależności od ilości dzieci w klasie. Gdy choróbska przetrzebią grupę, świetnie się odnajduje. W składzie 25-skrzatowym zaczyna nim nosić jak jeleniem w czasie rui. Zobaczymy co będzie, na razie załatwiamy w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej ocenę przygotowania do podjęcia nauki. Tym razem wydaje się, że PPP stanie na wysokości zadania i załatwi to przed zakończeniem terminów rekrutacji. Zobaczymy. Pewne jest, że Skrzat zmienia szkołę, bo w obecnej...
 
Zresztą, wróćmy do głównego tematu.
 
Pod koniec października kolejne wezwanie. Smutna i poważna mina wychowawczyni, Skrzat stoi pod ścianą ze spuszczoną głową.
 
- Proszę zobaczyć, co pański syn dzisiaj zrobił. Zniszczył ścianę w klasie.
 
Faktycznie, w ścianie wyskrobana głęboka dziura pokaźnych rozmiarów, widać, że na jej wykonanie musiał zużyć mnóstwo energii.
 
- I on to zrobił?
- No tak. Inne dzieci mogą poświadczyć. Naprawdę, nie wiem co też z tym robić. Tu jest potrzebny poważniejszy remont.
- Ale... to mamy pokryć jakoś koszty naprawy?
 
Wychowawczyni kręci ze zrezygnowaniem głową.
 
- Nie wiem, nie wiem... Naprawdę nie wiem jak postępować z pana synem.
- Dobrze, porozmawiam z nim o tym. Postaramy się coś wymyśleć.
- ...
 
A to akurat piątunio, więc czasu na rozmowy i analizę problemu mamy aż nadto. Całe popołudnie piątkowe mija mniej więcej tak samo.
 
- Skrzat, czemu zniszczyłeś tą ścianę?
- Tata, ja tego nie zrobiłem.
- No jak nie, jak pani widziała i dzieci widziały. Dlaczego nie chcesz się przyznać? Wiem, że to nie było ładne, ale musisz umieć przyznać się jak coś zrobisz źle.
- Tata, ale naprawdę...
- Dobra, idź do swojego pokoju. Zastanów się i przyjdź.
 
Skrzat bucząc wraca do siebie.
Mija piętnaście minut.
 
- Tata...
- Tak?
- Bo ja już się zastanowiłem.
- No i?
- Ja tylko to ruszyłem, ale nie grzebałem.
- Przestań kręcić, przecież wszyscy wiedzą jak było. Przyznasz się, czy nie?
- No ale naprawdę...
- Dobra... Teraz my z Mamą robimy sobie kawę i coś słodkiego do tego. Jak się zdecydujesz powiedzieć prawdę, zawsze możesz do nas dołączyć.
 
 Buczenie oddalającego się Skrzata...
Kolejne kilkanaście minut.
 
- Tata...
- Tak?
- Bo ja chyba zniszczyłem tą ścianę.
- Jak?
- No... Chyba dłubałem w niej nożyczkami, aż zrobiłem taką dziurę.
- No i co teraz?
 
Skrzat ze smutkiem patrzy na znikające z talerza wafelki.
 
- Bo... Ja... Przepraszam.
- Dobra, siadaj, porozmawiamy jeszcze o tym.
 
Kolejne dwa dni mijają na rozmowach na temat szanowania przedmiotów, dbania o klasę, itp...
Poniedziałek.
Siedzę w robocie, ale coś mi ciągle nie pasuje. Coś mi ciągle miga przed oczami. Cholera, jak on mógł niezauważenie wywalić taką wielką dziurę w ścianie? Ile czasu by na to potrzebował? Kurde, Steve McQueen uciekając z oflagu w "Wielkiej ucieczce", nie był tak sprawny w kopaniu tunelu. Włącza mi się tryb CSI. Przeglądam stare zdjęcia ze szkoły na Facebooku. Wreszcie jest! Początek września, zdjęcia z jednych z pierwszych zajęć w klasie Skrzata. Skrzat na krześle, coś tam z zapałem lepi, a kilka metrów od niego wielka, rozgrzebana dziura w ścianie.
 
Dziura, do zrobienia której, dwa dni temu się przyznał. Kur...a, z takim talentem do wymuszania przyznawania się do niepopełnionych czynów zrobiłbym kiedyś karierę w NKWD.
Teraz marnuję się jako średnio zaradny Tata.
 
Przepraszam Skrzata.
We wtorek rano idziemy na zajęcia spotkać się z Wychowawczynią.
 
- Wie pani, tak się zastanawiałem... Jak dokładnie Skrzat zrobił tą dziurę? I kiedy?
- No... Dokładnie to nie widziałam, ale inne dzieci widziały jak Skrzat to robił.
- A to dziwne, bo w weekend przejrzałem zdjęcia ze szkoły i zauważyłem, że ta dziura była już ponad miesiąc temu.
 
Czekam na reakcję, ale widzę przede mną minę pokerzysty.
 
- Nawet jeśli tego nie zrobił, to i tak coś przy niej grzebał.
- Wie pani, ale co innego jest zniszczyć ścianę, a co innego z ciekawości grzebać w już zrobionej dziurze.
- Pan nie może przez całe życie bronić swojego dziecka!
 
Koniec rozmowy.
 
Oczywiście, że nie mogę. Sześciolatek, mający problemy z wysławianiem się i często mylący,i źle kojarzący fakty najlepiej obroni się sam przed niesłusznymi, w tym wypadku, oskarżeniami. Na cholerę mu rodzice? Po diabła go nauczyć, że jeśli się kogoś niesłusznie pomówiło, to warto go przeprosić? Takie coś mogłoby przecież zniszczyć autorytet (czy autorytarność - nie pamiętam jak to się pisze) nauczyciela. A tego w szkołach nie chcemy.
 
Prawda?

czwartek, 15 lutego 2018

O Rzeczniku Praw Dziecka... Tak nieoficjalnie...


Na pewnym etapie swojego życia nasz Skrzat miał dużo szczęścia. Trafił do Rodzinnego Domu Dziecka, w którym opiekunom naprawdę zależało na jego przyszłym losie. Komuś wreszcie się chciało chodzić z nim po poradniach psychologicznych, neurologach, logopedach po to, żeby wreszcie uzyskał orzeczenie o potrzebie wczesnego wspomagania rozwoju.
 
Naprawdę, kawał dobrej roboty.
 
Co to daje? Tak w skrócie i korzystając z fachowych terminów - pozwala na objęcie pomocą dziecka o zaburzonym rozwoju psychoruchowym, dając mu szansę na zniwelowanie zdiagnozowanych deficytów przed podjęciem edukacji w szkole. Inaczej mówiąc, przedszkole lub wybrana poradnia psychologiczno-pedagogiczna (PPP) dostaje dofinansowanie, konkretnie na to dziecko, pozwalające na uzyskanie wsparcia logopedy, psychologa lub innego specjalisty w zależności od potrzeb, od 4 do 8 godzin miesięcznie.
 
Bardzo cenny papier, wystarczy przedstawić go w przedszkolu lub PPP i mamy załatwione fachowe wsparcie w  ciężkiej (zwłaszcza dla Skrzata) walce z zaburzeniami i problemami jakich nabawił się przez swoje niezbyt (delikatnie mówiąc) szczęśliwe dzieciństwo. Fajnie, nie?
 
Nie...
 
Wróćmy na chwilę do samego procesu adopcji.
 
Według oficjalnych źródeł: "Adopcja w Polsce jest procesem tajnym. Nikt spośród osób uczestniczących w jej przebiegu (pracowników ośrodka adopcyjnego, prawników, kuratorów, pracowników domu dziecka i in.) nie ma prawa ujawniać szczegółów sprawy, zwłaszcza jeśli chodzi o dane osobowe dziecka i jego rodziców naturalnych, jak i adopcyjnych. Sam przysposobiony może ubiegać się o ujawnienie tych informacji dopiero po uzyskaniu pełnoletności, występując z wnioskiem do sądu rodzinnego."
 
Jakie do tego mają podejście prawnicy? Cytując opinię jednej z kancelarii prawnych: "(...) fakt adopcji nie stanowi podstawy do sporządzenia nowej dokumentacji medycznej dziecka przysposobionego. Nie jest również podstawą do korektorowania, usuwania, czy zamazywania dotychczasowych danych przysposobionego.
Inaczej rzecz ujmując wydanie nowego aktu urodzenia dziecka nie stanowi podstawy do usunięcia z dokumentacji medycznej danych małoletniego wpisanych na podstawie utajnionego aktu urodzenia.
Przepisy prawa w wystarczającym stopniu chronią dane zawarte w dokumentacji medycznej, także przed ujawnieniem osobom trzecim faktu dokonania adopcji, a o to przede wszystkim chodzi jeśli mówimy o zasadzie tajności adopcji."
 
Tak więc podsumowując. Adopcja w Polsce jest procesem tajnym, bo pomimo tego, że w całej dokumentacji dziecka sprzed adopcji pozostają jego stare dane (nazwisko, adresy, czasem nawet numery telefonów), to przepisy prawa gwarantują, że nikt kto ma do nich dostęp nie spowoduje ich ujawnienia.
 
Uff... Od razu pewniej się czuję. Każdy adopcyjny rodzic może od razu odczuć ulgę wiedząc, że nawet jeśli przykładowa pani Jadzia z rejestracji w przychodni skojarzy, że dziecko ma w papierach nazwisko i adres jej sąsiadki, u której w tajemniczy (albo i nie) sposób, co jakiś czas pojawiały się nowe dzieci, a po nocnych interwencjach Policji, znikały, to przecież jest tak praworządna, że nie ma szans, iż podzieli się tą rewelacją choćby z jedną koleżanką.
 
Ale wróćmy do naszego orzeczenia o potrzebie wczesnego wspomagania rozwoju. Akurat w nim Skrzat ma wpisane, że tak właściwie to on nie jest Skrzat, tylko przykładowo, Krasnal. I że nie mieszka z nami w chatce z mchu i paproci, a w dziupli, w starym dębie.
 
Wtedy jeszcze nie przegryzłem się przez wszystkie zawiłości prawne i ustawowe, więc ufnie dzwonię do Przychodni, która wydała owo zaświadczenie.
 
- Dzień dobry. Chciałbym uzyskać odpis wystawionego przez wasz ośrodek orzeczenia dotyczącego wczesnego wspomagania rozwoju. Mógłbym podjechać do was z postanowieniem sądowym, nowym aktem urodzenia potwierdzającymi, że Krasnal to teraz Skrzat i mieszka gdzie indziej.
- Dzień dobry. Chyba pan zgłupiał (no, może dokładnie tak nie brzmiała odpowiedź, ale taki był jej sens).
-Do widzenia.
-...
 
Kilka dni, czytam, ryję, grzebię w Internecie. Wreszcie jest! Człowiek-instytucja, który może przecież wszystko dla dobra i spokoju nas i naszego dziecka. Dzwonię do Rzecznika Praw Dziecka.
 
- Dzień dobry.
- Dzień dobry. (kobiecy głos)
- Jest taki problem. Chciałbym uzyskać odpis orzeczenia dotyczącego wczesnego wspomagania rozwoju, ale z nowymi danymi dziecka. Pan rozumie, tajność adopcji, obawy rodziców...
- Oczywiście, proszę podesłać opis sytuacji na e-mail i dać mi dwa dni na zapoznanie się z tematem.
 
Po dwóch dniach, szok! Telefon z biura Rzecznika Praw Dziecka.
 
- Dzień dobry. Zapoznaliśmy się z państwa sprawą i oczywiście, że jest to możliwe. Proszę poinformować w poradni, że na podstawie aktu notarialnego powinni wystawić odpis orzeczenia z nowymi danymi dziecka.
- Dziękuję.
- Do widzenia.
- Do widzenia.
 
Telefon do Poradni.
 
- Dzień dobry. Chciałbym uzyskać odpis wystawionego przez wasz ośrodek orzeczenia dotyczącego wczesnego wspomagania rozwoju. Kontaktowałem się z Biurem Rzecznika Praw Dziecka  i poinformowano mnie, że jednak jest to możliwe. Mógłbym podjechać do was z postanowieniem sądowym, nowym aktem urodzenia potwierdzającymi, że Krasnal to teraz Skrzat i mieszka gdzie indziej.
- Dzień dobry. Ma pan oficjalne pismo od Rzecznika w tej sprawie?
- No nie...
- To faktycznie pan zgłupiał (albo coś podobnego). Do widzenia.
 
Telefon do Rzecznika.
 
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Ja już kontaktowałem się z Państwem w sprawie...(bla, bla, bla). Chodzi o to, że Poradnia chciałaby dostać oficjalne pismo w tej sprawie i wtedy mogłaby wystawić nam tą kopię orzeczenia z nowym nazwiskiem.
- Oczywiście, proszę podesłać opis sytuacji na e-mail i dać mi dwa dni na zapoznanie się z tematem.
 
Po dwóch dniach, szok! Nikt nie dzwoni...
Ja dzwonię do Rzecznika.
 
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Ja już kontaktowałem się z Państwem w sprawie...(bla, bla, bla). Chciałem zapytać się o to pismo z waszego Biura w naszej sprawie.
- Tak, tak... Zapoznaliśmy się z państwa sprawą i niestety, nie jest to możliwe.
- Ale poprzednio mówiliście, że jest to możliwe. To skoro wcześniej mówiliście, że jest to możliwe, a jak proszę o oficjalne pismo to już nie jest to możliwe, to w końcu co to znaczy?
- ...
- Halo?
- To znaczy, że pan zgłupiał (w sumie nie musieli tego mówić i nie powiedzieli, ale taki wyciągnąłem wniosek).
- Dziękuję. Do zgłupienia.
- Do zgłupienia.
 
I tak to z tym Rzecznikiem było. Tak nieoficjalnie...

środa, 14 lutego 2018

Rodzic - notoryczny kłamca...

Zacznę jednak tematem okołowalentynkowym, jako że dzisiaj nawet Skrzat po wyjściu ze szkoły interesował się, ile kto dostał walentynek.

Rozmowa wydarzyła się koło końca października, gdy mały już trochę obył się kolegami i nowym środowiskiem.

Mama zaczepiła go mieszając jednocześnie warzywa na patelni:
- Ej, a ty masz tam w przedszkolu jakieś fajne koleżanki?
- No...
- A jakaś ci się podoba?
- No...
- A coś więcej, niż "No..."? - Skrzat w dalszym ciągu nie lubi mówić i skłanianie go do rozmowy odbiera jak znęcanie się nad dzieckiem. - Jak ona ma na imię?
- Yyyy... Nie pamiętam... - a to akurat nie dziwi. Po półtora roku widzimy, że 80 procent informacji przenika przez niego bez żadnego oporu. Zostają związane z obiecanymi wspólnymi atrakcjami, zabawami i jedzeniem. Chaotyczny zbiór zupełnie nieprzydatnych informacji - przykładowo: nie pamięta jak nazywa się "kierownica" w samochodzie (prawidłowa odpowiedź: "kierownica"), ale wie, że rycerze używali "kuszy" do strzelania.
- Bawiliście się razem?
- Tak! - uśmiecha się podejrzanie. - I całowaliśmy się w szatni!
Dobrze, że patelnia stała na gazie, a nie była w dłoniach Mamy, bo z pewnością wylądowałaby na podłodze.
- Co?!
- No... I potem poszliśmy na pizzę!
- Ale sami? Skąd mieliście pieniądze na pizzę?
- Od pani...
W sumie całkiem logiczna i prawdopodobna historia. Przynajmniej z perspektywy sześciolatka.
- Ale wiesz, chyba policja mogłaby was zatrzymać, widząc dwójkę takich maluchów idącą samemu na pizzę...
- Nie, bo my poszliśmy na taką małą pizzę. Dla dzieci.

"Wysoki sądzie, nie mam więcej pytań."

Kolejne dni mijały z większymi lub mniejszymi uwagami ze szkoły ma temat bałaganu w piórniku, gubienia kredek, rozwalania rzeczy w szatni. Codzienne dyskusje przed spaniem na temat jak się zachowywać w przedszkolu, stawianie punktów na tablicy za wykonywanie obowiązków i słuchanie pani/grzeczne zabawy z dziećmi, przypominanie rano w samochodzie na co ma zwracać uwagę w trakcie zajęć. Po kilku dniach pani pękła i zaczepiła mnie rano w szatni.

- Czy pana dziecko ma w domu jakieś obowiązki?
- No... Sprząta swój pokój, nakrywa do stołu, pomaga sprzątać ze stołu po jedzeniu, karmi psy...
- Dziwne, bo mi powiedział, że w domu nie musi nic robić.
- Nie, no ma kilka rzeczy którymi musi się zajmować.
- A rozmawiają w ogóle państwo z nim na temat tego jak się należy zachowywać?

Zdurniałem, bo co mogłem zrobić innego. Spoglądam na stojącego dwa mety dalej Skrzata, który zaczyna gapić się na wszystko dookoła tylko nie na mnie.

- Choć na chwilę - kiwam na niego głową. - Pani czy rozmawiamy w domu o twoim zachowaniu.

Mały wbija wzrok w podłogę i ani drgnie. Kolejny sukces wychowawczyni.

- Widzi pan! Państwo nie mają na niego żadnego wpływu! Sam mi powiedział, że w domu może robić co chce i nie ma za to żadnych kar! Skoro w domu nie sprząta i ma bałagan, to tak samo jest w szkole!

- Wie pani, ale on nie ma w domu przesadnego bałaganu. A przynajmniej w porównaniu do innych dzieci, które znamy. Jak ma posprzątać, to sprząta...

- Niemożliwe! - wychowawczyni z dezaprobatą kręci głową. - Wiem z doświadczenia, że jakie dziecko jest w domu, takie również w szkole. W szkole się nie słucha, bo w domu pewnie też się nie słucha! Zresztą, sam pan widzi. Nie podejdzie jak pan mu każe!

Zdurniałem po raz drugi. Już tak solidnie. Znamy dzieci wśród rodziny i znajomych, które w domu mają permanentny Sajgon i są jednym wielkim "NIE!!!!", a w szkole boją się w czymkolwiek podpaść. Znamy takich, którzy wyszaleją się w szkole, a w domu - aniołki. Znamy różne dzieci, różnych rodziców. Ale teoria, że dziecko jest takie samo w domu jak w szkole, jest dla mnie dość... odważna. Ale co ja się znam, ja dopiero niecałe dwa lata jestem ojcem. Durny ja. Wiem jedynie, że Skrzat ma lepsze i gorsze dni. Albo jest do rany przyłóż i sam lata z pytaniami w czym może pomóc, albo potrafi przy każdej czynności stękać jak galernik na łodzi. Albo sam bierze się za układanie serwetek na stołach i ścieranie kurzy z półek, albo potrafi zmiksować na podłodzie klocki, koraliki, resoraki i muszelki znad morza.

- Zapewniam panią, że w domu rozmawiamy o jego zachowaniu i przypominamy jak ma się zachowywać w szkole. Codziennie po południu, rano przed szkołą...

- Niemożliwe... - już po minie wychowawczyni widzę, że widzi przed sobą notorycznego kłamcę. - Sam mi powiedział, że w domu nie ma żadnych kar i nie musi nic robić. Nic dziwnego, że tak się zachowuje szkole. Muszą państwo coś z tym zrobić. Musi mieć bardziej dotkliwe kary!

I naprawdę nie wiem, czemu w tym momencie nie zgodziłem się z panią wychowawczynią, że wszystko co mówi Skrzat to zawsze szczera prawda. Może powinienem zrobić karczemną awanturę, jakim prawem wypuszcza dwoje dzieci samych do miasta i jeszcze daje im pieniądze na pizzę. Powinienem zgłosić do dyrekcji taką nieodpowiedzialność i narażenie zdrowia, a nawet życia dzieci. W końcu sam mi to powiedział, a skoro doświadczony pedagog wie, że sześciolatek zawsze mówi prawdę, to chyba niedoświadczony tata powinien się z tym zgodzić.

Durny ja...

wtorek, 13 lutego 2018

Kampania wrześniowa

Witamy w Familiadzie!

(tutaj darujmy sobie suchar pana Karola)

Pierwsze pytanie: Wymień trzy wady swojego dziecka.

1) głupieje w większej grupie, chcąc koniecznie zaistnieć,
2) ma problemy ze skupieniem się na poleceniach,
3) żywiołowo okazuje swoje emocje.

BING! Brawo, to jest najwyżej punktowana odpowiedź.

Ale wracając do tematu.

1 września - Skrzat zapakowany w garniturek, mama zapakowana w odprasowaną spódniczkę, tata zapakowany w samochód, bo nie zawsze da się urwać z pracy. Wszyscy podnieceni pierwszym dniem w szkole, Skrzat już od lipca szczęśliwy, że pozna nowych kolegów. Przemowy, apele, wystąpienia, sztandary, nuda...

Akurat przez pierwsze półrocze tak się złożyło, że to przez większość dni to mi przypadł zaszczyt/obowiązek* odwożenia Skrzata do zerówki. No i wiadomo, łeb nabity informacjami o konieczności jak najlepszej współpracy z nauczycielem, chęć do wspólnego zadbania o rozwój i edukację dziecka. Pierwsze dziesięć dni spokojnie. Skrzat zadowolony wraca z zerówki, Tatuś szczęśliwy, że latorośl się edukuje, Mama tradycyjnie przejęta, czy wszystko w porządku w szkole.

Po dziesięciu dniach odprowadzania malucha do szkoły, wychowawczyni  wreszcie dostrzega mnie na korytarzu (Hurra! Ustalimy jak zadbać o bezproblemową edukację malca!).

- Pan jest ojcem Skrzata? (imiona bohaterów zmienione)
- Tak.
- Od początku zauważyłam pewne problemy. Nie słucha poleceń, nie potrafi usiedzieć w miejscu, zostawia swoje rzeczy gdzie popadanie.

W sumie, ciężko powiedzieć, że mnie to zaskoczyło. Mały od początku ma, jak by to powiedzieć, "słaby kontakt z bazą". Nie wystarczy rzucić mu hasła: "Posprzątaj zabawki". Tak ma i próbujemy go tego oduczyć. Psycholog mówił o pamięci krótkotrwałej, nad którą musi pracować. Ćwiczy pamięć, a przed każdym poleceniem jest tradycyjne: "Hej, Skrzacie!" - "Tak, tato?" - "Zrób to." - "Dobrze!". Jeśli poprosimy jednocześnie o zrobienie dwóch rzeczy, po pierwszej zapomina co miał zrobić dalej (ale skubaniec pamięta, że dwa tygodnie temu obiecałem zabrać go na wspólne mycie samochodu). Wracamy do rozmowy...

- Dobrze, zwrócimy na to uwagę, będziemy mu przypominać jak ma się zachowywać w klasie i żeby sprzątał swoje rzeczy.
- To nie wystarczy. Czy Skrzat ma jakieś kary?

"Durny ja. Jeszcze nie wiem w jaką stronę zmierza rozmowa."

- Ma kary... Nie dostaje deserków, słodyczy. Jak coś zbroi ma szlaban na bajki. Dostaje dodatkowe ćwiczenia w zeszytach z zadaniami dla sześciolatków. Musi posiedzieć w swoim pokoju, przyjść powiedzieć co zrobił źle, zaproponować co zrobi na drugi raz.
- To za mało... On musi mieć kary, które odczuje bardziej dotkliwie.
- Wie pani co, szczerze mówiąc trudno nam coś więcej wymyśleć.

"Jakoś do tej pory dawaliśmy radę bez bardziej wyrafinowanych kar. Chociaż, wstyd mówić, zdarzyło się wydrzeć ryja, gdy Skrzat wyjątkowo dał w kość. I wszyscy potem czuli się do dupy, i również o tym rozmawialiśmy."

- Powtarzam, Skrzat musi mieć kary, które bardziej odczuje i będą dla niego bardziej dotkliwe.

"Aż chciałem zapytać, czy mam mu przypierd...".

- Dobrze, postaramy się coś z tym robić. Dziękuję za informacje.

15 września - rano. Radośnie drepczę do pani wychowawczyni z pytaniem, jak wyglądał ostatni tydzień.

- Wie pan co, ja nie wiem czy jest sens cokolwiek panu mówić, bo państwo i tak nic z tym nie robicie. On zachowuje się tak samo.

"Pierwszy raz dowiaduję się, że nie sprawdzam się jako rodzic. W ciągu tygodnia nie udało mi się zmienić zachowań i nawyków mojego syna. Pierdoła ze mnie."

- Dobrze, będziemy mu tłumaczyć. Prosiłbym za każdym razem o sygnał, co Skrzat robi źle, żebyśmy mogli rozmawiać z nim na temat zachowania.

- Wie pan co, ja nie mogę spędzać całych dni na opisywaniu, co on robi.

- Dobrze, proszę chociaż o sygnał, kropkę (elektroniczny dziennik), wtedy przyjdę, żeby dowiedzieć się o co chodzi.

Codziennie dreptam, żeby dowiedzieć się, że mały kręci się w ławce, wpada biegając w zabawie na inne dzieci, rzuca gumką po klasie. Wreszcie Skrzat faktycznie przegina. Przynosi z domu ozdobny kamyk (który miał na półce w pokoju) i w czasie lekcji rzuca do kolegi. Serio, durny pomysł mógł komuś głowę rozbić. Zgadzam się w pełni z wychowawczynią.

- Musi pan go dokładniej sprawdzać. Co zabiera do szkoły. On stanowi zagrożenie dla innych dzieci.

- Mam go rano przeszukiwać? Przecież mógł wziąć kamień z podwórka przed szkołą (Skrzat nie jest na tyle przebiegły i przyznał się, że przyniósł go z domu).

- To pana dziecko i pan odpowiada za to, co przynosi do szkoły.

W sumie racja. Od tej chwili rano zawsze rozmawiamy o tym, co zabiera do szkoły. Zawsze przyznaje się co bierze i pokazuje. Jakoś nie mam serca grzebać po kieszeniach. A co jak przemyci w dupie?

Kolejna uwaga i wezwanie. "Pacnął kolegę w głowę tekturową zakładką". Jak to było?

- Siedzieli w ostatniej ławce i Skrzat nagle klepnął kolegę w czoło.

- Skoro go cały czas tak nosi, to nie mogłaby pani go przesadzić do pierwszej ławki, żeby mniej się rozpraszał? Może to by pomogło?

- Wie pan, u mnie dzieci siadają jak chcą...

Studenci, kuźwa...

Dzień Zero...

Dzień dobry?

Można tak zacząć blog?

Pierwszy blog, pierwszy wpis, pierwsze dziecko, pierwsza adopcja...

No, to chyba najważniejsze już wyjaśniłem w zdaniu powyżej. Co jakiś czas zastanawiałem się, czy warto w ogóle coś pisać. Po co? Może ktoś przeczyta i pomyśli: "Mam, kurczę, tak samo...". Może ktoś przeczyta i odetchnie: "Całe szczęście, że to nie u mnie...". Może ktoś przeczyta i napisze: "Gościu, po co się brałeś za coś, na czym się zupełnie nie znasz!".

To może wypadało by zacząć od głównych postaci.

Skrzat (rany boskie, ale wkurzyłby się jakby przeczytał, że tak o nim piszę - "Tata, ja już jestem duży, a nie mały!") - czyli sześcio i pół latek, który jakimś cudem, niecałe dwa lata temu, trafił na naszą, wtedy jeszcze niepełną, bo dwuosobową, rodzinkę i zapytał: "To możemy bawić się teraz razem?"

Mama - która teraz już padła ze zmęczenia i stresu związanego z coraz lepszym poznawaniem sposobu funkcjonowania placówek oświatowo-pedagogicznych (przynajmniej mam czas usiąść do klawiatury).

Tata_skrzata - pewnie wyjdzie w trakcie co ze mnie za typ i dlaczego według niektórych zupełnie nie nadaję się na bycie odpowiedzialnym rodzicem.

Ale ponieważ, gdyby nie skrzat, to nie zaczynałbym tego bloga, wypadałoby napisać coś więcej o...

O samej adopcji. Przed którą przechodziliśmy szkolenie, w trakcie którego mieliśmy coraz pełniej w gaciach na samą myśl, co nas czeka (dowiedzieliśmy się dokładnie co może się nie udać, co może pójść nie tak, jakie problemy mogą nas czekać, na jakie choroby, zaburzenia i patologie możemy trafić, i tak dalej, i tak dalej...). Generalnie, byliśmy przygotowani na najgorsze, a te pary uczestniczące z nami w szkoleniu, które nadal widziały adopcję jako spełnienie marzeń i pełnię szczęścia, postrzegane były jako dość podejrzane.

O skrzacie. Czyli, wtedy jeszcze pięciolatku, który okazał się cudownym (cholera, a miałem nie używać takich eufemizmów) dzieckiem, nie wiedzieć czemu, doskonale dopasowanym do nas. Jasne, pełno rzeczy miał i ma do tyłu - jak na pięciolatka ledwo co się wysławiał, potykał się co chwilę na równej drodze, kredki służyły do zabazgrywania jednym kolorem całej kartki, plastelina do zlepienia w wielką bezkształtną kupę, a głównym celem życia wydawało się jedzenie, jedzenie, jedzenie, jedzenie...

Ale w ciągu półtora roku okazało się, że...
Podobnie jak my, gdy ma do wyboru łażenie po centrum handlowym, albo po lesie, prosi o wycieczkę do lasu. Zresztą, uwielbia wszystko, co żyje - tropi ślady zwierząt, zbiera kwiaty i zioła, opiekuje się naszymi psami. Gdy miał do wyboru siedzenie przed telewizorem albo wspólne gry - wyciąga pudło z ulubioną grą planszową. Rysuje coraz lepiej, uczy się pisać, mówi coraz wyraźniej i składniej (chociaż logopeda go nuuuuuudzi).

Czy jest idealnie? Na pewno nie. Co jakiś czas słyszymy, że "chyba wolelibyśmy innego chłopczyka" (to wtedy, gdy zgarnie porządny opierdziel za jakieś przewinienie, które wg nas jest skandaliczne, a według niego: "Ale o co w ogóle chodzi?"). Wciąż potrafi, gdy jest zestresowany, rzucić się na jedzenie (ale chyba dorośli czasem też tak robią, nie?). Nie potrafi nawiązywać kontaktów z rówieśnikami. To znaczy potrafi - teoretycznie. Nawet mądry psycholog jeden i drugi robił mu testy i mały wypadł rewelacyjnie. Wiedział jak się zachować w każdej sytuacji, wiedział jak zażegnać konflikt, wiedział jak pogodzić się z kolegą, wiedział jak włączyć się do zabawy, wiedział jak zareagować, gdy ktoś go zdenerwuje, wiedział wszystko - siedząc przy stoliku, z panią psycholog, sam na sam.

A potem przyszedł wrzesień, zerówka i cały teoretyczny plan szlag trafił.

Zanim Ruscy napadli na Polskę, czyli jeszcze przed 17 września, dowiedzieliśmy się od wychowawczyni, że "właściwie to nie wiem, po co mam z państwem rozmawiać, bo i tak nic z tym nie zrobicie".
Obecnie jest ciekawiej. Obecnie wiemy, że "problem nie leży w psychice dziecka, ale w braku kar dla dziecka, które bardziej dotkliwie by odczuł".

Ale to, jak to się często pisze, będzie tematem następnych rozdziałów.

Czyli, najpierw trochę retrospekcji, a potem jazda na bieżąco, bo naprawdę, robi się coraz ciekawiej, a znajomi i rodzina (zarówno z dziećmi hand-made jak i po adopcji) wpadają do nas, zamiast czytać Stephena Kinga.