poniedziałek, 23 kwietnia 2018

"Dobrze wpaść na żubra..."

W jeden z cieplejszych i bardziej słonecznych weekendów jedziemy ze Skrzatem oglądać żubry. Żywe...
Wcześniej Skrzat był na cotygodniowych (które z różnych powodów czasem zdarzają się dopiero co trzy tygodnie) zajęciach u logopedy. Oczywiście, zajęcia były nuuuudneeee, więc Pani Logopeda starała się je jak najbardziej urozmaicić. Skrzat opowiadał co widzi na rysunkach. Przesadzając w jedną lub w drugą stronę.
- Co to jest?
- Brązowy zubr...
- Zubr czy żubr?
- Żubr. Brążowy żubr...
Jak się przełącza w tryb "ż", "sz", "cz" i "dż" trudno przestawić go z powrotem.
- A widziałeś gdzieś żubra?
- Widziałem.
- A gdzie?
- W telewizorze. W reklamie...
I tak dobrze, że nie u Taty na stole.
Stwierdziliśmy więc, że łączymy przyjemne z pożytecznym i jedziemy do niezbyt odległej hodowli żubrów. Niecałe półtorej godziny jazdy, na miejscu umówiliśmy się z kuzynką Skrzata (podobny wiek i zachowanie - oboje permanentnie jak po pięciu Red Bullach) i jej rodzinką. Szykujemy kanapki i napoje. Jeszcze przed wyjściem wyprowadzam psy i wracając informuję resztę rodzinki, że poranek dość chłodny.
- Załóż coś cieplejszego na wierzch - zaczepiam Mamę.
- Drugi sweter? Przecież się zapocę!
No, może faktycznie przesadzam.
 
Wreszcie wszyscy siedzimy w aucie i pędzimy na spotkanie z żubrami. Na miejscu jesteśmy zgodnie z planem. Przed nami piękny, rozległy park, a gdzieś daleko, na jego drugim końcu, czeka na nas stadko żubrów. Bo co mogą mieć innego do roboty w sobotę? 
Faktycznie, kurczę, zimno... Patrzę, Mama zawinięta w ciepły sweter, Skrzat w bluzie z kapturem. Tylko Tata, który wcześniej pilnował, żeby wszyscy się ciepło ubrali łazi w cienkiej koszulinie. Mijamy grupki innych ludzi. Kurtki, polary, niektórzy czapki i szaliki - patrzą na Tatę jak na ufoludka. Na szczęście słońce coraz wyżej.
Dołącza do nas, z ponad godzinnym opóźnieniem, reszta rodzinki.
Idziemy oglądać żubry, ale te jakoś nie chcą przedstawić żadnego ciekawego programu. Coś tam zjedzą, pomachają ogonami, walną kupę, pogapią się na nas jak na ciekawostkę przyrodniczą. Zresztą, nasze młode podobnie... Coś tam zjedzą, pomachają łapkami, pojęczą, że muszą siku... Wydaje się, że Skrzat jednak liczył na coś rozmiaru dinozaura, podobało mu się, ale efektu "wow" raczej nie było.
Więcej czasu zajęło dzieciakom łażenie za parkowymi pawiami z nadzieją, że któryś zgubi pióro. Skrzata wyraźnie korciło, żeby, niby przypadkiem, przydepnąć ogon pawia, ale posłusznie trzymał się od nich na dystans.
Potem zwiedzanie zamku, ulokowanego w centrum ogrodu.
- A co pan robi? - Skrzat zaczepia pracownika ochrony, pilnującego wejścia na zamek.
- Pracuję tutaj w ochronie.
- Pan tu jest chroniony?
W sumie, patrząc na wiek i stan zdrowotny niektórych pracowników ochrony, pytanie to nie jest bezzasadne. Niestety, odpowiedzi Skrzat nie dostaje.
 
Po zwiedzaniu zamku odpoczynek przy kawie i lodach.
Dla skrzata trochę (a tam, trochę - koszmarnie!) smutny moment. W piąteczek, potłukł się z kolegą w przedszkolu (Skrzat próbuje pokazać w nowym przedszkolu, że jest "nowy szef na dzielnicy" - o tym w następnych odcinkach) i w związku z tym na weekend ma blokadę na lody i słodycze. Próbuje chociaż buchnąć cukier w saszetce, który dostaliśmy do kawy. Bezskutecznie.
- Chcesz mandarynkę? - Mama wyciąga z torebki owoc.
- Bzfffggggaaakkk... -sapie pod nosem Skrzat.
- Tak, czy nie?
- Tak - Skrzat groźnie marszczy czoło. - Głucha jesteś?
- ...
- Mama chcę...
- ...
- Mama!
- ...
- Mama!
- No, przecież głucha jestem.
- Mama, przepraszam... Nie jesteś głucha...
Po chwili siedzi, żuje, ale bez entuzjazmu...
- Bo wiesz, Skrzat - Kuzynka zaczyna pouczać z zapałem pałaszując loda - Żeby jeść lody, to trzeba się grzecznie...
- Dobra, dobra - Ciotka (czyli Mama Kuzynki) przerywa wykład. - Proszę, pilnuj siebie, a nie pouczaj Skrzata.
Mijają cztery minuty.
Kuzynka wyje ze złości, bo Ciotka nie chce jej kupić jakieś kolorowej pierdółki z automatu.
Skrzat z politowaniem kręci głową.
- Niezły koncert... - kwituje z poczuciem wyższości. Teraz to on czuje się jak elegancki angielski lord na popołudniowej herbatce. Albo mandarynce.
- Bo ty chyba durna jesteś! - wypala nagle Kuzynka do Ciotki w czasie kłótni. Potem oczywiście przeprasza.
 
Coś te dzieci mają pecha do matek. Jedna głucha, druga durna. Same wybrakowane jakieś...
Na szczęście dzieci są idealne...

czwartek, 12 kwietnia 2018

Wiosna, wiosna...

Po Świętach Skrzat poszedł do nowej szkoły.
Nowa pani, nowi koledzy, nowe zasady...
 
Każdy z maluchów ma zawieszoną tabliczkę z trzema kolorami, jak na światłach. Zielone, pomarańczowe i czerwone. Każdy dzień rozpoczynają od zielonego światła. Nie ważne, co się działo wcześniej. Za drobne wybryki przeskakują na pomarańczowe - ostrzeżenie. Jak maluch zbroi coś poważnego - dostaje na koniec dnia czerwone światło. Jeśli dzień skończy na zielonym - dostaje od Pani naklejkę do specjalnego zeszytu, za szesnaście naklejek jest wyjątkowa nagroda od Pani. Jeśli skończy na czerwonym - pakuje się zbója do bagażnika, wywozi do lasu i rzuca na pożarcie borsukom.
Żart... chyba...
 
Za czerwone jest rozmowa z Panią o tym, jak powinno się zachowywać, ustalanie jaki będzie kolejny dzień, przypominanie zasad grzecznego zachowania itd. Na razie (po sześciu dniach) Skrzat trzy razy skończył na zielono, dwa na pomarańczowo, raz na czerwono. Zobaczymy, jak będzie dalej. Na razie nowa Wychowawczyni faktycznie bardziej skłania się do nagradzania, niż do karania. Ma pełną informację o Skrzacie (dostarczyliśmy jego dokumentację techniczną, czyli opinie, orzeczenia i wyniki badań) i liczymy, że wspólnie damy radę z problemami w szkole.
Z ciekawostek, dwa miesiące temu - gdy Skrzat przerywał naukę z powodu przygotowań do operacji, ledwo czytał trzyliterowe wyrazy, a w dwusylabowych nagminnie przestawiał sylaby. Teraz, po nauce w domu, daje radę nawet z niektórymi trzysylabowymi wyrazami, chociaż sam w siebie nie wierzy i woli pięć minut sapać, jęczeć i marudzić, niż przeczytać dłuższy wyraz. Pytaliśmy, jak mu idzie czytanie na tle innych dzieci - "Na podobnym poziomie jak reszta grupy". Dziwne, bo w starej szkole podobno był jednym z najgorszych i oczywiście nie rokującym nadziei.
 
A poza tym robi się coraz cieplej i wiosenniej. Rozpoczęliśmy więc sezon lodowy.
 
Za zielone światło, któregoś dnia, Skrzat poszedł na lody.
- Śmietanowo-czekoladowy... Albo nie... Czekoladowy... Albo śmietankowy... Nie, dwukolorowy...
Zanim doszedł do budki z lodami, pięć razy zmienił zdanie.
- Proszę śmietankowo-czekoladowy! - zdecydował wreszcie i wyciągnął łapki do okienka po upragnionego, niestety małego, loda.
- Super, tata! - zdążył tylko wysapać i nawet nie dotknął loda językiem. Zrobił trzy kroki, zahaczył nogą o studzienkę kanalizacyjną i wyrżnął jak długi, unosząc rozpaczliwym gestem loda do góry. Taka pozioma Statua Wolności...
Niestety, lód wystrzelił z wafla i elegancko plasnął na chodnik.
Skrzat wstał i w szoku zaczął gryźć pusty wafelek. Nawet nie zdążył się popłakać.
- Trudno - odwróciłem jego wzrok od miejsca tragedii. - Weźmiemy jeszcze jednego, przecież to nie była twoja wina.
Pani obsługującej maszynę, też się chyba zrobiło go żal, bo zanim podeszliśmy przygotowała nową porcję i podała Skrzatowi. Gratis, na pocieszenie.
 
Potem jedziemy w aucie i opowiadamy Mamie całą historię.
 
- To jest skandal! - zaczynam burczeć i groźnie marszczyć brwi. - Ja to zgłoszę do Urzędu Miasta! Kiedy wreszcie burmistrz zrobi z tym porządek! Skandal!
- Ale.. to jest parking Kauflanda, a nie miasta - Mama cierpliwie tłumaczy mi co i jak.
- Aha.. A więc to przez niemiecki Kaufland nasz syn się wywrócił? Skandal! Żeby Niemcy znęcali się nad naszym, polskim dzieckiem!
Po chwili odzywa się Skrzat.
- To... wujek Tomek mnie pobił?
- Co?! - obydwoje odwracamy się do tyłu.
- No... Bo mówiłeś, że Niemcy mnie przewrócili, a przecież wujek pracuje w Niemcach...
Prawdziwy Sherlock Holmes... Jak on te puzzle poskładał, to ja nie wiem, ale zapewne mógłby pracować w jakiejś komisji śledczej.
 
Kilka dni później znów byliśmy na lodach.
Tym razem Skrzat wykazał się niesamowitym refleksem. Zaraz po tym jak językiem wypchnął gałkę z wafelka, złapał ją w locie i wcisnął z powrotem na miejsce. I teraz zastanawiam się czy Skrzat ma dalej chodzić do zerówki, czy jednak od razu oddać go do cyrku. Kariera murowana...
Jedno jest pewne. Ustawianie zbieżności wzroku nie poszło na marne.
 
Wreszcie jedziemy do domu. Blisko wieczora, wolno przez las.
 
- Patrz - pokazuję dłonią Mamie cudny brzozowy zagajnik. - Tutaj tyle ich rośnie, a my szukamy, gdzie je kupić.
Akurat jesteśmy na etapie kupowania brzózek do ogrodu. Szukamy i ładnej, i dużej, i taniej. Czyli wiadomo, bez szans na znalezienie.
- A to można tak wykopać w lesie?
- No pewnie, że nie można... Ale ładne są...
Skrzat oczywiście włącza się do rozmowy.
- Tata, będziemy wyrywać brzozę z lasu?
- Nie, no co ty, żartowałem.
- E, szkoda, ja bym mógł.
- Skrzat, ale tak nie wolno robić. Poza tym, zupełnie nie miałbym siły na wykopywanie i wyciąganie drzewa z lasu.
- A ja mam swoją dużą łopatę - Skrzat w ubiegłym roku dostał profesjonalną saperkę. - Mógłbym za jednym zamachem wyciągnąć całą brzózkę.
- ...
- ...
- Skrzat, naprawdę lepiej nie używać w jednym zdaniu wyrazów: brzoza i zamach, serio.
- ?
 
Nie będę mu tłumaczył czemu, ale lepiej chuchać na zimne...
 
 

środa, 28 marca 2018

I'm dreaming of a white Easter...

... czyli atmosfera zbliżających się, białych, Świąt coraz gęstsza.
 
Zgodnie z zapowiedziami, mamy szansę na białą Niedzielę Wielkanocną, a następnie na "Sypany", a nie "Lany" Poniedziałek.
 
Skrzat był dzisiaj ze mną w pracy. Po południu miał mieć zajęcia z terapii biofeedback i doszliśmy do wniosku, że bez sensu latać samochodem tam i z powrotem. Tak więc rano pojechał ze mną do biura. Miał szczęście, bo akurat trafił na "spotkanie jajeczkowe" - życzenia, ciasta, kawa i napoje. Kawy nie dostał, ale słodycze wystarczyły, żeby się rozbrykał. Do tego kolega z pracy zapodał mu jakiś "hit" świąteczny (teledysk z tańczącymi zajączkami i kurczaczkami) i teraz Skrzat co chwilę porykuje: "To kabanos jest Mariana...". Szybko go to raczej nie puści...
 
Potem pojechaliśmy na biofeedback.
 
- Tata, jaki my mamy samochód?
- Opel.
- Aha, Lopel. Będę pamiętał.
 
No i faktycznie, skubany, pamięta i nie można go przestawić na Opla, bo ciągle jest Lopel i Lopel. Na biofeedback dotarliśmy trochę przed czasem. W korytarzu czekała mama jakiegoś innego dziecka, które akurat siedziało w gabinecie. Wyszedłem na korytarz zadzwonić do Mamy z informacją, że już jesteśmy na miejscu. Rozmawialiśmy może z dwie minuty. Po powrocie Skrzat już znał imiona wszystkich z rodziny tej pani, ile mają lat, skąd są, jaki mają samochód. Zaczął nawet wypytywać o wzrost, ale się nie dowiedział (potrzebne mu to było do ustalenia, czy pani da radę machać nogami siedząc na krześle). Chyba go poślę do wywiadu, może zrobi karierę.
Potem 25 minut sesji, która nawet mu się spodobała - chwalił się potem ile zebrał punktów i za jaką konkurencję. Dobrze, bo na poprzednim spotkaniu było mówione, że jak będzie mu ciężko szło, to skróci się czas do 15 minut.
 
Odnośnie Świąt miał kilka dni temu rozmowę z Mamą na temat co to za Święta, jakie są zwyczaje i o co w tym wszystkim chodzi. Jego podsumowanie: "Wielkanoc, to takie Boże Narodzenie, tylko się jajeczkiem dzielimy". Patrząc na pogodę za oknem, dużo się nie pomylił.
 
Przy okazji Świąt pojawił się inny temat.
 
- Mama, a kto wymyślił Boga? - pyta nagle jadąc w swoim foteliku.
Szybka decyzja: dzwonimy do Babci, niech się wykaże znajomością tematu.
- Babcia, kto wymyślił Boga? - rzuca do słuchawki.
Babcia, niestety, postanowiła nie dawać mu łatwych rozwiązań.
- Wiesz, Skrzaciku, to  jest tak, że umysł ludzki tego nie ogarnia... To jest coś dla nas niemożliwe do poznania...
Widać, że odpowiedź dobra, bo Skrzat faktycznie tego nie ogarnia. Znaczy się, odpowiedzi, a nie Boga. Odpowiedź, jak u Gajosa w skeczu o teatrze: "Kultura to jest coś takie... że to się w pale nie mieści..."
Myśli chwilę.
- To ja jeszcze księdza zapytam - stwierdza w końcu Skrzat.
Aż się nie mogę doczekać...
 
Poza tym wreszcie mamy złożony komplet papierów do nowej szkoły Skrzata. Udało się porozmawiać z przyszłą wychowawczynią. Zobaczymy, na razie wygląda to zachęcająco, bo sama z siebie opowiedziała jak pracuje z dziećmi, jakie mają sposoby na zachęcanie do pracy oraz jak pracują nad zachowaniem. Dziwnie, ale jakoś nie wymieniała przy tym żadnych wyrafinowanych kar. Może będzie dobrze...

 

czwartek, 22 marca 2018

Dokąd sięga siusiak...

...czyli nadal pozostajemy w tematyce okołomedycznej.
 
Ostatnie tygodnie, to generalnie jak w polskim filmie: Nuda... Nic się nie dzieje...
 
Skrzat powoli przestaje wyglądać jak Adamek po spotkaniu z Kliczką. Oko po operacji coraz mniej zapuchnięte, coraz rzadsze skoki temperatury. Kropelki, maści, odpoczynek w domu z Mamą. Trochę marudzi, bo nie może skakać po kanapie i na spacerach ścigać się z psami. Jakoś to znosi, chociaż widać, że łatwiej się denerwuje. W niedzielę poszedł do swojego pokoju "bawić się LEGO". Na szczęście zauważyłem, że budowę próbuje zacząć od stawania na głowie na środku pokoju. I znowu niezadowolony, bo nie mógł się powygłupiać.
 
Tydzień po operacji Skrzat był w szpitalu na kontroli. Tam standardowo...
- Dzień dobry, kto z państwa jest ostatni?
Cisza...
- Ktoś w ogóle czeka na kontrolę do okulisty?
Cisza...
Czekają pół godziny na wizytę, wreszcie zjawia się pani doktor i zaczyna przyjmować. Woła przez półotwarte drzwi.
- Kto z państwa jest pierwszy?
- Ja... - Mama popycha Skrzata w stronę gabinetu.
- Ale ja byłam pierwsza... - nagle, tradycyjnie, pojawia się tajemniczy pacjent znikąd. - Już godzinę wcześniej byłam... I jeszcze jakaś pani za mną też była...
No tak, Mama pytała kto jest ostatni. A ta pani była pierwsza, a nie ostatnia, to się nie odzywała. Logiczne... Chyba.
Z okiem wszystko dobrze. Ma ćwiczyć, żeby nie zrobiły się skrzepy, dalej kropelki, dalsze zwolnienie ze szkoły. Dalej nie może latać na podwórku.
 
W międzyczasie skrzat wyraźnie interesuje się zagadnieniami medycznymi.
 
Zresztą, już kiedyś informował Mamę.
- Wiesz, mi też rosną włosy na nogach - "też", to znaczy tak jak Tacie, bo przecież Skrzat już się czuje prawie dorosły. - Tylko bardzo wolno i tego za bardzo nie widać, ale one rosną.
 
Chociaż czasem, zanim zacznie się odpowiadać, lepiej sprecyzować o co dokładnie pyta Skrzat.
 
Kilka dni temu, leży na kanapie, chyba akurat Mama czyta mu "Kubusia Puchatka" lub inną klasykę.
 
- Tata - wypala nagle Mały w pół zdania. - A czy siusiak może sięgać do migdałków?
 
Trafiony, zatopiony.
 
Na drugi dzień postanowiłem poradzić się, odnośnie najlepszej odpowiedzi na to poważne pytanie, kolegów z pracy. Na szczęście temat siusiakowo-migdałkowy zakończyliśmy ze Skrzatem wcześniej i nie musiałem korzystać z ich teorii.
 
Mama prawie nie zapluła ze śmiechu "Kubusia Puchatka", ale minę ma poważną. Coś w stylu: "No, twój syn ma do ciebie bardzo poważne pytanie. Postaraj się go nie zawieść". Fajnie, tylko myślałem, że do takich pytań mam jeszcze kilka lat. No to weź coś wymyśl w minutę.
 
Na szczęście sam Skrzat przyszedł mi z pomocą.
 
- Tata, no bo przecież siusiak nie jest chyba tylko tak przyczepiony na zewnątrz? I on tam gdzieś w środku musi trochę być, tak? To on aż do migdałków może sięgać?
 
Ma to sens. Jak Skrzat wywali szklankę soku, to potem musi lecieć do ubikacji. Czyli pewnie jakoś to jest połączone. Tak to sobie chyba sprytnie wymyślił. Trochę mu wyjaśniłem, ale Mama była wyraźnie zawiedziona naszą rozmową. Przecież zapowiadała się o wiele ciekawiej...
Trudno, na pewno Skrzat będzie miał jeszcze tysiące pytań.

wtorek, 13 marca 2018

Mamusiu, jak tu pięknie! - cz. III

Piątek, piąteczek, piątunio...
Skrzat zabrany na blok operacyjny z informacją, żeby być koło 11:30, ale jak będzie mu się chciało spać po operacji, to mogą go nam odstawić godzinę później.
Dochodzi 13:30, więc wypadałoby się zacząć lekko denerwować. Wreszcie mamy informację, że Skrzat się obudził i możemy po niego jechać. Mam okazję pojeździć łóżkiem szpitalnym po korytarzach i windami, więc korzystam z dodatkowej atrakcji. Dojeżdżamy na miejsce. Mama z pielęgniarką jadą po Małego, ja czekam pod drzwiami. Trudno, widocznie nie wyglądałem dość higienicznie, żeby mnie wpuścić.
Jadą ze Skrzatem.
- Cześć, Skrzat, jak tam?
- Kiedy ta operacja? - Skrzat chyba jeszcze nie doszedł do siebie i chyba nawet nie czuje, że ma chwilowo zalepione oko. Widać, że jest wypompowany. A to się budzi, a to znowu przysypia. Wracamy do naszej sali. Skrzat ląduje na swoim łóżku i przez kolejne trzy godziny nic się nie dzieje. Śpi i śpi.
Mama wychodzi po zakupy i akurat wtedy Mały się budzi.
- Siku... - charczy przez wysuszone gardło i próbuje zejść z łóżka.
- Czekaj, zaniosę cię -  proponuję, ale Skrzat zdecydowanie odpycha ręce i zakłada kapcie.
Robi kilka kroków z asekuracją, ale coraz bardziej się zatacza. Niosę go do łazienki. Stoi, stoi i nie może zacząć sikać.
- Będę rzygał... - zmiana planu, pochyla się nad muszlą. - Albo nie, będę sikać - Normalnie, jak facet po imprezie.
Wracamy do pokoju, po chwili przychodzi Mama.
- Pić... -sapie Skrzat i dostaje trochę wody w szklance.
- Tylko powoli, bo... - Mama nawet nie zdążyła dokończyć.
Jak szybko wychylił zawartość szklanki, tak szybko oddał. Z nawiązką. No, nic, musi się jeszcze przespać.
Sobota już jest normalna.
Koło południa Skrzatowi zostaje ściągnięty opatrunek, a my dostajemy przykaz, żeby pilnować by nie grzebał przy oku. Po informacjach z Internetu na temat problemów z dziećmi po operacji zeza (marudzą, beczą, szarpią się, jęczą, narzekają i są ogólnie na nie) jestem przygotowany na konieczność przywiązania Skrzata do kija od szczotki. Okazuje się, że radzi sobie wyjątkowo dobrze. Chwilami stęka, że mu oko łzawi, ale daje się ograniczyć do wycierania policzka. Naprawdę, radzi sobie bardzo dobrze.
Po południu Skrzat ma porę audiencji. Kolejka jak do królowej angielskiej. Babcia, ciotka z kuzynkami, a nawet "Ciocia", u której w rodzinnym domu dziecka mieszkał wcześniej Skrzat. No i fura prezentów, po prostu Mikołaj w marcu.
Niedziela spokojna. Puzzle, bajki, zaczepianie koleżanek na oddziale, gra w Memory.
W poniedziałek wyjście. Dostajemy stertę papierów: instrukcję obsługi Skrzata po operacji, poradnik domowej pielęgniarki, recepty, zwolnienia (opieka dla Mamy), wypisy i wyrysy. Ostanie badania.
- Czy widzisz podwójnie? - lekarka uważnie ogląda oko Skrzata.
- No, tak...
- Tak?
- Tak. Widzę i panią, i drugą panią - Skrzat wskazuje na stojącą obok pielęgniarkę.
- No, tak to się nie dogadamy - oddycha z ulgą lekarka i pokazuje mu długopis. - Ile widzisz długopisów?
- Jeden...
Dobrze, że nie zobaczył tego w klapie jej fartucha, bo by się męczyli jeszcze dłużej. Jeszcze Skrzat zostawia na Oddziale ciasto na pożegnanie (tu się pochwalę, pieczone przez Tatę). W tym momencie Skrzat to chodząca definicja ambiwalencji. Z jednej strony, ucieszony informuje każdą z pań pracujących na Oddziale o tym, że ma dla nich pyszny prezent, z drugiej - trudno mu wychodząc zostawić za sobą niezjedzone i pachnące ciasto. Na pocieszenie obiecujemy, że zorganizujemy coś do domu.
Teraz do auta i do domu.
Koniec (ale tylko tej historii, a nie całego bloga).

niedziela, 11 marca 2018

Mamusiu, jak tu pięknie! - cz. II

Skrzat, razem, z Mamą zostają przyjęci na oddział dwa dni przed zabiegiem. Bo muszą jeszcze zrobić badania, upewnić się, że Skrzat jest w stanie pozwalającym na operację. Wcześniej naczytaliśmy się mądrych blogów z historiami ze szpitala, więc do końca nie wiedzieliśmy gdzie ostatecznie wyląduje Mama: czy będzie spała na krześle, czy na łóżku polowym, czy w śpiworze na podłodze, czy jak nietoperz przyczepiona pod sufitem. Wyszło normalnie, mieli cały pokój dla siebie i Mama dostała pościel z przydziału. Poduszkę musiała mieć prywatną.

Skrzat okazał się idealnym pacjentem. Zachwycony szpitalnym jedzeniem, pochłaniał wszystko co dostał. Normalnie, mógłby grać w spocie reklamowym polskiej służby zdrowia. Wylądował na oddziale dziecięcym, więc miał cały regał z puzzlami i książeczkami, a nawet rozstawiony w kącie domek, w którym mógł się bawić. Zawiedziony był jedynie brakiem innych skrzatów, z którymi mógłby przerobić oddział na pobojowisko, więc bawił się wyjątkowo spokojnie. Oczywiście, miał odpały i krótkie awantury z Mamą, bo przez brak możliwości wybiegania się trochę nim nosiło. Dopadł wreszcie dziewczynę z sąsiedniego pokoju i przy każdej okazji męczył ją o wspólną zabawę. Udało mu się ją namówić na układanie puzzli, na wspólną zabawę w domku nie. Może dlatego, że osiemnastolatce trudno byłoby wejść do chatki przeznaczonej dla hobbitów.

Przez zabiegiem był jeszcze czas na zwiedzanie szpitala.

Znaleźli z Mamą szpitalną kaplicę. Klękli, modlą się dłuższą chwilę.

- O co prosiłeś Pana Jezusa? - pyta szeptem Mama.

Skrzat myśli długo.

- To jest trudne, Jezu... - wzdycha.

No, nic. Mam nadzieję, że prosił o udaną operację, a nie tylko o budyń czekoladowy zamiast pasztetu na kolację. Wracają na oddział.

- Mama, patrz! - Skrzat sapie z przejęciem. - Lekarz murzyn!

- No, pewnie tu pracuje...

- To murzyni jeszcze żyją? - Skrzat chyba za często ostatnio rozmawia ze mną o dinozaurach, potem to się przenosi na inne zagadnienia.

Kolejne dni przed zabiegiem to czytanie bajek, rozwiązywanie zadań z książeczek dla sześciolatków, nadrabianie zadań z zerówki.

Wreszcie zbliża się operacja. Skrzat zostaje ponownie zmierzony, na czole, nad jednym okiem ląduje duży czarny krzyżyk. Przynajmniej mniejsza obawa, że pomylą oczy. Taką mam nadzieję. Najbardziej traumatyczne przeżycie - w dniu operacji Skrzat nie może od rana pić ani jeść. Wreszcie, po kilku godzinach dostaje coś do picia. "Głupiego Jasia".

- A jak będzie po tym brykać, to go nie zemdli? - pyta Mama.

- Nie będzie brykać... - z całą stanowczością stwierdza pielęgniarka. Widać, że nie takich twardzieli to powaliło.

- Po tym będzie rozluźniony i odstresowany - informuje pielęgniarka. Faktycznie, po chwili Skrzat z zaciekawieniem rozgląda się po pokoju i widać, że coś mu nie pasuje. Przyjeżdża łóżko, Skrzat jedzie z Mamą na blok operacyjny. 

- Dla rodziców też dałoby się załatwić coś takiego? - pyta z nadzieją Mama. Niestety nie. Dzwonię jeszcze, bo dojadę do szpitala przed końcem operacji, żeby Mama spróbowała jeszcze załatwić trochę tego magicznego płynu do domu, na okazje jak Skrzat za bardzo szaleje. Tak chociaż jeden 5 litrowy baniak. Nie da się. Trudno, pozostają klasyczne metody wychowawcze.

- Jak się czujesz? - Mama z troską pochyla się nad wiezionym pacjentem.

Mały wali uśmiech jak Joker z "Batmana".

- Doskonale...

Proszę, totalny odlot na NFZ.

Na miejscu przekładają go na kolejne łóżko, tym razem z wyższymi barierkami. Potem, po operacji, mały zapyta dlaczego był tak krótko w więzieniu. Wreszcie znika za drzwiami, wieziony przez dwóch zamaskowanych ninja (znaczy się, lekarzy) na blok. A my czekamy na efekty...

sobota, 10 marca 2018

Mamusiu, jak tu pięknie! - cz. I

... jak mówił Bohdan Smoleń będąc w szpitalu, w programie "Na chorobowym". Skrzat również na ten moment śpi w szpitalnym łóżku, po korekcie zeza rozbieżnego. Liczymy, że da to oczekiwane efekty, które mogą co prawda utrudnić mu robienie kariery ochroniarza w supermarkecie, ale za to pomogą w szkole. Chwilowo jest trochę wkurzony, bo oko swędzi, a ruszać go nie powinien. Więc Mama ciągle pilnuje Skrzata, a łapki zajęto mu pluszakiem.

Generalnie zabieg miał być dopiero w maju, ale coś tam się przestawiło i wcisnęli go na marzec. Fajnie, bo będziemy mieli szansę na normalne wakacje nad morzem. Gdyby było w terminie, całe wakacje byłby uziemiony, wkurzony i burczący.

Już tydzień przed zabiegiem siedział w domu, żeby nie załapać jakiejś grypy, kataru, sraczki czy innego wesołego paskudztwa. Gdy Wychowawczyni dowiedziała się, że Skrzatowi wypadną jakieś trzy czy cztery tygodnie bez przedszkola, był to chyba dla niej najlepszy prezent z okazji Dnia Kobiet w tym roku. Naprawdę, przyjemnie jest zobaczyć szczęśliwego człowieka.

W szpitalu wylądowali z Mamą trzy dni temu. Spakowana wielka torba, papiery, wyniki badań i zapas jedzenia, bo słyszeliśmy legendy o wyżywieniu w szpitalach. Na punkcie przyjęć jak na lotnisku. Długa kolejka ludzi z walizkami i torbami turystycznymi, prawie godzinka czekania. Każdy przyjęty dostaje opaskę "all inclusive".

- A skierowanie gdzie jest? - pyta pani w okienku.

Grzebiemy w papierach. Wyniki, wydruki, pomiary, opisy. Skierowania nie ma. Nagle olśnienie.

- Może je państwo zostawili w sekretariacie po rejestracji na zabieg rok temu? Do końca korytarza, potem w prawo, prosto, potem w lewo do wind, windą na pierwsze piętro, potem zaraz w lewo i tam się dowiecie.

Gonimy po szpitalu, oczywiście w połowie trasy już jesteśmy pogubieni. Powinniśmy jakieś okruszki chleba za sobą rozsypywać, czy coś. Wreszcie trafiamy. Po paru minutach skierowanie się znajduje. Wszyscy zdziwieni, że nie pamiętaliśmy. My najbardziej. Próbujemy odtworzyć trasę powrotną. Na miejscu, zgodnie z wcześniejszą sugestią, podchodzimy od razu do okienka. W kolejce średnie ciśnienie idzie o jakieś 30 mmHg w górę. Dobrze, że nikt przez nas nie padł.

Mały dostaje bransoletkę "all inclusive", wysyłają nas do magazynu z rzeczami. Prosta droga. W lewo, do końca, potem schodami w dół do piwnic, potem w prawo, gdzieś tam, gdzieś tam...

Wreszcie trafiamy.

Kolejna kolejka. Ludzie wchodzą w kurtkach, wychodzą w piżamach. Czekamy, wreszcie Skrzat ładuje się do środka. Za chwilę wychodzą. Jednak przy okulistyce dziecięcej nie musi tu nic zostawiać, na wszystko jest miejsce na oddziale.

Kolejna podróż przez cały szpital w poszukiwaniu oddziału okulistycznego. Frodo i jego drużyna to przy nas cienkie leszcze. Wreszcie docieramy do Mor... na oddział okulistyki dziecięcej.

Ostatnie papiery, ankiety, podpisy. Wreszcie Skrzat dostaje łóżko. I pokój, jak się okazuje na własność. Znaczy się, współwłasność, z Mamą.

Mały rozgląda się po wszystkim.

- Ale tu macie ładne pościele - przymila się pielęgniarce. - Jak w prawdziwym szpitalu.

Mistrz komplementów.

Jeszcze tylko pierwsze badania. Lekarka puszcza mu jakieś ruszające się obrazki na bardzo mądrym urządzeniu, które robi "biiip".

- Co teraz się rusza? - pyta Skrzata.

- Najbardziej to pani się rusza - może bez sensu, ale zgodnie z prawdą odpowiada Skrzat.

Chyba zaczynam łapać, czemu tak wkurza swoją Wychowawczynię.

poniedziałek, 5 marca 2018

Dwie twarze edukacji

Można powiedzieć, zarówno dosłownie jak i w przenośni.
 
Druga twarz edukacji okazała się uśmiechnięta, poczęstowała kawą, ciastem i owocami oraz na wstępie spotkania sprezentowała Skrzatowi czekoladowego zajączka. Tu na moment poczułem rozczarowanie, bo Skrzat mimo całej swojej przebiegłości i świetnego powonienia nie załapał, że w środku jest czekolada. Nic, do Wielkanocy nie będę wyprowadzał go z błędu.
 
Ale, po kolei.
 
Całkiem niedawno, okazało się, że Mama Skrzata zna kogoś, kto trochę lepiej od nas orientuje się w zasadach funkcjonowania lokalnych instytucji pedagogicznych. Zdarza się. Czasem też się zdarza, że ktoś taki chce zupełnie bezinteresownie pomóc w zmaganiach z wpasowaniem Skrzata w tryby machiny edukacyjnej. Czasem też się zdarza, że po przeczytaniu bloga, ktoś stwierdza, że albo coś jest faktycznie nie tak, albo autora zdecydowanie ponosi wyobraźnia. Tutaj, na szczęście, zdarzyła się ta pierwsza opcja. Cóż, zdarza się.
 
Na szczęście, w tym wypadku, wszystko na raz.
 
Tak więc, zapakowawszy Skrzata we w miarę niezużyte ubranko, załadowaliśmy się w samochód i wybraliśmy się na spotkanie.
 
Druga twarz edukacji miała więc okazję zobaczyć Skrzata zarówno siedzącego grzecznie przy stole i wyszywającego lokomotywę czerwoną nitką, jak i skaczącego dziko po jej kanapie, robiącego karkołomne fikołki. Chyba wyglądaliśmy na trochę spanikowanych (a nuż uzna, że Skrzat to faktycznie porażka pedagogiczna, chodząca definicja ADHD i przyszła patologia w jednym?), bo usłyszeliśmy jedynie pytanie:
 
- Czy wy serio myślicie, że z jego zachowaniem jest coś nie tak?
 
A bo ja wiem? Jak się od pół roku słyszy, jakie to się ma niewychowane dziecko, można zwątpić.
 
Pogadaliśmy o wszystkim i o niczym. Najważniejsze, że tym razem nie rozmawialiśmy z "ciałem pedagogicznym", ale z osobą, która patrzy na wszystko przez pryzmat własnych przeżyć i doświadczeń odnośnie wychowania dzieci. Zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych.
 
Jeszcze bardziej najważniejsze (może to głupi zwrot, ale faktycznie tak jest), było to, że usłyszeliśmy o szansie na realną pomoc. Żeby poszukać (wspólnie, co daje większe szanse powodzenia) Skrzatowi nauczyciela, który stwierdzi, że jednak ze Skrzatem da się jeszcze pracować inaczej, niż przez wysłanie go do Guantanamo lub San Quentin. Żeby poszukać nauczyciela, który będzie z nami rozmawiał, a nie jedynie nas informował. Żeby poszukać całego zaplecza pedagogicznego (a szkoły mają tego sporo bo i psychologa się trafi, i pedagoga), które weźmie pod uwagę wszystkie problemy i zaburzenia z jakimi boryka się Skrzat.
 
Zobaczymy.
 
Jak to mówił prezes Ochódzki w "Misiu" Barei: "Jedziecie do stolicy kraju kapitalistycznego. Który to kraj ma być może nawet tam i swoje… plusy. Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły wam minusów!"
 
A nam akurat chodzi o to, "żeby minusy nie przesłoniły plusów".

sobota, 3 marca 2018

Krwawa historia

Dzisiaj przed południem Skrzat przestał mówić.
 
To znaczy, nic mu się nie stało, ale zaczął się porządnie ruszać pierwszy ząb. Wszystko było dobrze, śmiechy i dzwonienie do babci z newsem dnia, do momentu pojawienia się na dziąśle krwi. Gdybym dzień wcześniej nie widział jak spokojnie Skrzat pozwala na pobranie krwi, to pomyślałbym, że rzeczywiście ma jakąś fobię. Siedział tylko z otwartymi ustami i przyłożonym do zęba wacikiem, a dookoła ciekła mu ślina. Naprzeciwko niego siedział nasz pies, dziwiąc się, że ktoś z "człowieków" może się ślinić bardziej od niego.
 
- Skrzat, nie martw się - starałem się go pocieszyć. - Ja swojego pierwszego mleczaka zjadłem z pączkiem.
Nie pomogło. Chyba nawet wizja, przesuwającego się w brzuszku zęba, jeszcze bardziej go przeraziła. Z rykiem poleciał do lustra.
- A wiesz, że Babcia też miała mleczaki i jej wypadły? - Mama szukała kolejnego tematu do zajęcia Skrzata.
- Nachachdę? - wystękał z otwartymi ustami. - Chachci tech?
Chyba myślał, że w czasach, gdy Babcia była mała, ludzie nie mieli jeszcze mleczaków.
- Chcesz zadzwonić do Babci?
Kiwnął głową. Dzwonimy.
- No zapytaj Babcię - Skrzat dostaje telefon do ręki.
Jednak nie będzie rozmawiał. Woli siedzieć z otwartymi ustami i nie ruszać ruszającym się zębem, który już zresztą trzyma się chyba tylko siłą woli.
 
Mama sięga po ostateczny argument.
- Mamy sernik na zimno, no ale chyba będziemy musieli przenieść poczęstunek na jutro, co?
Skrzat z przejęcia zamyka usta. Wybiega do łazienki i po chwili wraca z pęsetą w ręku.
- Wychywamy! - krzyczy przerażony wizją oddalających się słodkości.
- Spokojnie, pokaż najpierw czy ten ząb w ogóle się jeszcze trzyma - wołam go do siebie i biorę w palce płatek kosmetyczny.
I faktycznie po dotknięciu ząb zostaje na płatku.
- Idź wypłucz buzię, bo masz jeszcze troszkę krwi - wysyłam go do łazienki, ale Skrzat z otwartymi ustami, gubiąc różowe krople pędzi do lustra w przedpokoju.
- O jechu! - wzdycha.
- Wypłuczesz, to napijesz się chłodnego napoju i dostaniesz sernik, ok?
Skrzat momentalnie znika sprzed lustra i przez dłuższy czas płucze paszczę nad umywalką.
- Już nic nie leci - odzyskuje wreszcie normalny głos. - Idziemy na ciasto?
 
Udało się. Jeszcze tylko dziewiętnaście takich akcji i mamy spokój...

piątek, 2 marca 2018

Testy, testy, testy...

Dzisiaj Skrzat wreszcie wylądował w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej na badaniu gotowości szkolnej. Udało nam się przyspieszyć przeprowadzenie badań na tyle, że przed zakończeniem naborów do szkół, powinniśmy z większą pewnością wiedzieć, co dla niego będzie lepsze.
 
Na pierwszy ogień poszła Pani Pedagog. Około półtora godziny testów, opisywanie obrazków, opowiadanie historyjek, pisanie, liczenie, głoskowanie, konkurs wiedzy ogólnej. Wyszło, że szkoła spełnia swoje podstawowe zadanie, bo patriotycznie Skrzat jest przygotowany bardzo dobrze. Flaga, godło, hymn, mapa Polski. Matematycznie, może nie geniusz, ale na pewno plasuje się powyżej przeciętnej. Głoskowanie, sylabizowanie, generalnie, wszystko, co jest związane ze słuchem, leży. Pisanie dość dobrze, co prawda może trochę wolno, ale daje radę. Litery zna, z czytaniem gorzej. Opowiadać mu się po prostu nie chce (to, o co go ciągle męczymy w domu). Uważa, że powiedzenie jednego wyrazu załatwia sprawę. W międzyczasie częste rozpraszanie się, zniechęcanie do zadań, znudzenie. Podsumowując, jeśli chodzi o wiedzę i możliwość uczenia, dałby sobie radę, niestety gorzej z koncentracją i motywacją.
 
Potem trochę przerwy, wyskoczyliśmy na obiad i powrót, tym razem do Pana Psychologa. Początek może i był dobry, ale w połowie zadań Skrzat po prostu odmówił współpracy, wlazł pod biurko (podobno: "Musiał tam sprawdzić, czy też dobrze słychać co Pan mówi.") i skończyło się na umówieniu na inny termin. Chociaż to też daje jakąś informację, na jakim etapie przygotowania szkolnego jest Skrzat.
 
Rano, przed tym wszystkim, wypadło jeszcze skrzatowi badanie krwi. O dziwo, wszystko poszło bez wrzasków i awantur. Jedynie w połowie pobierania, patrząc na wyciekającą z niego krew, zapytał: "Kiedy Pani to ze mnie wyjmie?". Potem szybkie śniadanie w aucie i testy o których pisałem powyżej.
 
W międzyczasie, póki Psycholog i Pedagog grzebali mu w głowie, skoczyłem do szkoły Skrzata po książki i zeszyty, żeby mały mógł przez weekend nadrabiać zaległy tydzień (było lekkie przeziębienie i spędził trochę czasu w domu). Jakoś moja wizyta nie wzbudziła entuzjazmu, czemu się nie dziwię, bo przez ostatni tydzień Wychowawczyni mogła odetchnąć od Skrzata, a tu w piątek przyłażę ja i przypominam o całym tym koszmarze, jaki przydarzył się Jej w związku z próbami edukacji (nie mylić z wychowaniem) naszego malca. Wychowawczyni ożywiła się dopiero, gdy potwierdziłem, że faktycznie, na razie nie zadeklarowaliśmy, że Skrzat będzie kontynuował naukę w tej samej szkole i bardzo możliwe, że przeniesie się do innej. Co prawda nic nie skomentowała, ale pełnię jej odczuć wyraził jeden z kolegów (mniej lubianych przez Skrzata), który słysząc o czym rozmawiamy zaczął skakać dookoła, wrzeszcząc, że to wspaniała wiadomość i wreszcie będzie miał spokój ze Skrzatem. Ja na Jej miejscu poszedłbym się ze szczęścia upić.
 
Przy okazji spotkań z Psychologiem wyszło ponownie, że to co się dzieje w domu, a w szkole to dwa różne światy. Gra "Memory" - w domu, bez żadnego pobłażania Skrzat rozwala mnie w większości gier. Zresztą, jeśli chodzi o moją pamięć, to zastanawiam się, czy sam bym dostał pozytywną opinię o gotowości szkolnej. Pani psycholog rozkłada "Memory" z 10 kart (pięć par). I co? Totalna porażka, Skrzat przegrywa sromotnie, tak jakby w życiu w to nie grał i nawet nie wiedział o co w tej grze chodzi.
 
I weź się upieraj w rozmowach z innymi, że "w domu takich problemów nie mamy"...

wtorek, 27 lutego 2018

Teoria a praktyka...

Ustaliliśmy z Wychowawczynią sposób motywowania, ale również oznaczania niewłaściwych zachowań, Skrzata w czasie zajęć. Teoretycznie...
 
Po rozmowach z pedagogiem, Mama przygotowała specjalne karty na których Skrzat będzie w czasie zajęć zarówno zaznaczał swoje sukcesy (kolorując uśmiechnięte słoneczka) jak i porażki (skreślając już zdobyte punkty) dotyczące nie przeszkadzania w prowadzeniu zajęć, wykonywania poleceń, grzecznych zabaw z dziećmi oraz uważaniu na dzieci w czasie zabawy. W zamian za to ma mieć w domu różne nagrody, a jeśli będzie widział, że złe zachowanie odsuwa nagrodę, bo traci wcześniej zdobyte punkty, to z czasem załapie, że warto bardziej skupiać się na poleceniach Pani. Teoretycznie...
 
W domu to działa. Skrzat dostaje zadania (sprzątanie, karmienie zwierzaków, grzeczne odrabianie ćwiczeń z pisania i rysowania) za które dostaje punkty i widać, że chociaż z trudem, potrafi się o to postarać. Po pierwszych dwóch dniach w zerówce, widać, że coś nie gra.
- Ja wszystko robię źle... Nic, nigdy nie umiem... - zaczyna buczeć przy stole.
- Skrzat, ale o co chodzi?
- No bo ja muszę skreślać nawet te obrazki, których nie zamalowałem... Wszystko robię źle...
 
I tak wygląda szkolny system motywacji. Ja wiem, że może jestem trochę głupi co do metod motywowania dziecka, ale z tego co czytałem, to polega na tym, żeby wskazywać głównie co robi dobrze (zaznaczając również porażki - skreślane słoneczka). Warto tak dobierać zadania i rzeczy nad którymi maluch ma pracować, żeby codziennie pokazywać mu: "Może to i to Tobie nie wyszło, ale zobacz ile rzeczy porobiłeś dobrze i ile potrafisz. Co prawda umówiona nagroda, niestety, troszkę się odsunie, ale widzę i sam widzisz, że potrafisz ładnie pracować i wierzę, że będziesz dalej się starał". Tymczasem w szkole zastosowano metodę: "Może i jedną rzecz zrobiłeś dobrze, ale poza tym patrz,  wszystko co robisz, robisz źle". Jak wiem, że może wymyślenie jak i co punktować jest trudne, ale w rozmowie z Wychowawczynią staraliśmy się podrzucić kilka pomysłów, które mogą zadziałać. No, ale to nie my jesteśmy specami od wychowania.
 
Na koniec dwie krótkie scenki. Druga bez związku z tematem.
 
Jesteśmy na spacerze w lesie. Skrzat zaczyna jęczeć.
- Tata, daj mi psa do poprowadzenia na smyczy.
- Przestań, Skrzat, przecież on jest dla Ciebie za silny.
- Ale ja wiem jak prowadzić...
- Jeszcze Ciebie wywróci.
- Nie, ja przecież potrafię z nim chodzić...
 
Rzeczywiście, teoretycznie to potrafi. Daję mu smycz z informacją, żeby co chwilę lekko szarpnął smyczą, żeby psiak czuł, że ktoś go prowadzi i nie brykał. No i jak co, to ma krzyknąć: "stój!" i nasz czworonóg stanie.
Skrzat w siódmym niebie, dumny "pan" psa idzie jakiś kawałek, ale po chwili zaczyna się nudzić. Bo co będzie tak człapał i człapał. Zanim się zorientowaliśmy rzuca hasło: "Biegnij!".
 
Tak bez kozery, mogę powiedzieć, że z metr w powietrzu to przeleciał...
Na szczęście puścił smycz, bo prawdopodobnie zrobiłby jeszcze z dwadzieścia metrów, a co ważniejsze wszystko działo się latem, na leśnej ścieżce pokrytej na środku trawą, więc skończyło się na szoku, bez kontuzji. Ale teoretycznie wiedział jak iść z psem...
 
I ostania rzecz.
Wczoraj wieczorem przychodzi do sypialni.
- Mama, a są takie szkoły, gdzie dwa dni się uczysz, a pięć masz wolne? - leniuszek jeden.
Wtrącam się do rozmowy.
- Są, studia.
- O, super! - ożywia się Skrzat. - To ja idę pakować talerze!
 
W sumie logiczne. Co jak co, ale mieć własny talerz w akademiku to podstawa.

niedziela, 25 lutego 2018

Reklama dźwignią handlu, czyli dni otwarte...

Ostatni tydzień minął pod znakiem "Dni Otwartych" w okolicznych szkołach podstawowych. Wybraliśmy się sprawdzić jak to wygląda, jaka kadra, jaka forma zajęć dla pierwszaków i zerówkowiczów, czy jest w ogóle sens zmieniać szkołę Skrzata.
 
Skąd ten pomysł? Już wspominałem, że mieliśmy pierwszą konstruktywną rozmowę z Wychowawczynią Skrzata. Konstruktywną, to znaczy nie opierającą się jedynie na wyliczeniach co Skrzat zbroił przez ostatni tydzień, jakich kar ma za mało, co zaniedbaliśmy jak rodzice i czego musimy go jeszcze nauczyć. Tu od razu pojawia się dygresja. Jeśli to my pytaliśmy o to, jak Skrzat radzi sobie w szkole z nauką zachowań w grupie, jak jest wspierany w budowaniu poprawnych relacji z kolegami, to dostawaliśmy odpowiedź sprowadzającą się do tego, że "szkoła uczy, a nie wychowuje" i że to rodzie powinni go nauczyć poprawnych zachowań społecznych. I tu się zgadzam, bo tak naprawdę, to rodzice (przynajmniej w tym wieku dziecka) odpowiadają za wykształcenie u niego odpowiednich zachowań. Tylko, że środowiska szkolnego, za Chiny, nie damy rady odtworzyć w domu, a biorąc pod uwagę moje małe doświadczenie pedagogiczne, wątpię, czy teoretyczne przygotowywanie w domu załatwi wszystko. Bo co z tego, że na przykład ostatnio ciągle bawimy się w układankę "Dobre Wychowanie", w której Skrzat dokładnie wie, które dziecko zachowuje się dobrze, a które źle, jak w szkole całą teorię diabli biorą.
No i jeszcze jedno.
Po cholerę, w Podstawie Programowej Wychowania Przedszkolnego, wprowadzono poniższe zapisy, nijak mające się do przedstawianej nam roli szkoły, czyli: "uczy, a nie wychowuje":

1) wspomaganie dzieci w rozwijaniu uzdolnień oraz kształtowanie czynności intelektualnych potrzebnych dzieciom w codziennych sytuacjach i w dalszej edukacji;
2) budowanie systemu wartości, w tym wychowywanie dzieci tak, żeby lepiej orientowały się w tym, co jest dobre, a co złe;
3) kształtowanie u dzieci odporności emocjonalnej koniecznej do racjonalnego radzenia sobie w nowych i trudnych sytuacjach, w tym także do łagodnego znoszenia stresów i porażek;
4) rozwijanie umiejętności społecznych dzieci, które są niezbędne w poprawnych relacjach z dziećmi i dorosłymi;
5) stwarzanie warunków sprzyjających wspólnej i zgodnej zabawie oraz nauce dzieci o zróżnicowanych możliwościach fizycznych i intelektualnych;
 
Wiadome jest, że nauczyciel sam nic nie zrobi i wymaga to dobrej współpracy pomiędzy nim, a rodzicami. Z tym, że po przeanalizowaniu na spokojnie ostatniego spotkania z Wychowawczynią, zauważyliśmy, że zgodnie z Jej opinią:
 
- przez pół roku u Skrzata nie nastąpiła żadna zmiana zachowań i Ona (Wychowawczyni) nie wierzy, że cokolwiek zmieni się w przyszłości,
- tak, oczywiście akceptuje proponowane przez nas pomysły na motywację Skrzata do dobrych zachowań, ale nie widzi szans na ich powodzenie,
- sprawdziła już, dosłownie WSZYSTKIE, metody wychowawcze i żadna nie ma szans powodzenia,
- generalnie uważa, że Skrzat jest celowo złośliwy, wredny i robi wszystko tylko po to, by mieć z tego jakąś chorą satysfakcję.
 
To teraz pytanie.
Jak ma dalej wyglądać współpraca między nami a Wychowawczynią, a bardziej między Wychowawczynią a Skrzatem, skoro minęło dopiero pół roku, a przed nimi jeszcze trzy i pół?
 
I stąd się wzięło nasze zainteresowanie Dniami Otwartymi.
 
Jak na razie nie złożyliśmy deklaracji kontynuacji nauki w obecnej szkole, w związku z tym Wychowawczyni zapowiedziała, żebyśmy nie liczyli, że w innej szkole problemy znikną. Wiadomo, że nie znikną. Ale jak na razie szukamy kogoś, kto może zechce współpracować i szukać sposobu na , a nie autorytarnie stwierdzi, że ten przypadek jest beznadziejny.
 
Właśnie, miałem pisać o Dniach Otwartych, a wyszło całkiem co innego.
 
To jeszcze tak na szybko.
W jednej z odwiedzanych szkół rozmawialiśmy z Nauczycielką, która opowiedziała, że ma w grupie dziewczynkę z ewidentną nadpobudliwością i brakiem koncentracji. I musi ją mieć w ławce tuż przed sobą i co chwilę zerkać co ona robi. I musi co parę minut przypominać jej o skupieniu się na zadaniu. I musi dostosowywać jej zadania do tempa jej pracy. I musi oceniać ją indywidualnie, zgodnie z jej postępami, a nie na tle grupy.
I co najdziwniejsze, Nauczycielka mówiła o tym z uśmiechem, a nie miną skazańca.

piątek, 23 lutego 2018

Z terrorystami się nie negocjuje...

... ale z drugiej strony, warto rozmawiać. Chyba. Bo czasami ma się ochotę terrorystę związać, zakneblować i zamknąć do szafy. Chociaż na dwie godziny. Ale potem rura mięknie, bo terrorysta potrafi być tak słodko niezdarny w tym swoim terroryzowaniu, że chwilami trudno zachować powagę.
 
Tak jak w czasie poprzednich wakacji.
Skrzat, zwany dalej w tym poście Terrorystą, ma straszne parcie na lody. Wiadomo, słońce, upał, odpoczynek. Z drugiej jednak strony, nie da się całe dwa tygodnie jechać na lodach. Tak więc pojechaliśmy rano do pobliskiego miasteczka po pieczywo, mleko i jakieś owoce do podgryzania na plaży.
Terrorysta od razu po wyjściu z auta wypatrzył wystawioną na ulicy ladę z lodami i zaczyna:
- Tata...
- Tak?
- Chciałbych (to popularny u niego zwrot) loda.
- Może później, na pewno nie przed śniadaniem.
- A po śniadaniu pójdziemy?
- Pewnie tak.
- Aha... A kiedy będzie śniadanie?
- No przecież przyjechaliśmy po bułki na śniadanie, nie?
- Aha...
Drepta obok, ale wyraźnie niezadowolony.
- A jak zamkną?
- Nie zamkną, dopiero otworzyli.
- A potem na pewno przyjdziemy.
- Skoro mówię, że tak, to przyjdziemy.
- A kiedy?
- Później.
- Po śniadaniu?
- No tak, po śniadaniu?
- Od razu?
- No nie od razu. Spokojnie, na pewno przyjdziemy.
- A kiedy?
- Skrzat, przestań gadać o lodach, bo jednak zmienię zdanie. Już nie chce mi się o nich słuchać.
Przechodzimy przez ulicę i wreszcie jesteśmy w piekarni. Ładujemy bułki z serem i jabłkiem do torby.
- Mama...
- Tak?
- Ja teraz nie gadałem o lodach, prawda?
- Tak, ale właśnie zacząłeś.
- Bo ja nie wiem, kiedy pójdziemy.
Powoli zaczynam mieć tego dosyć. Dreptamy do samochodu. Terrorysta tęsknym wzrokiem odprowadza oddalającą się lodziarnię. Wreszcie postanawia użyć ostatecznych argumentów.
- A chcecie zobaczyć jak chłopczyk wpada pod samochód?
No takiej groźby się nie spodziewaliśmy. Nie, na pewno nie chcemy. I co mu odpowiedzieć? Żeby z jednej strony nie pomyślał, że nam na nim nie zależy, a z drugiej, żeby nie doszedł do wniosku, że takie groźby działają. Dobra, trzeba go zagadać...
- A ciężarowy, czy wyścigowy?
- Co? - chyba nie takiej reakcji oczekiwał Terrorysta.
- No bo wiem, że tobie najbardziej podobają się kabriolety, prawda?
- No...
- A jaki kolor kabrioletu podobał by się tobie najbardziej?
- Różowy - sam nie wiem skąd u niego zamiłowanie do różowego koloru.
- Różowy? A nie czarny?
- Nie, różowy!
Przechodzimy na drugą stronę ulicy i idziemy wzdłuż portowego nabrzeża. Już wydaje się, że temat skończony a tu mały wypala.
- A chcecie zobaczyć jak dziecko wpada do wody?
Pomysłowością na zakończenie żywota zaczyna powoli doganiać Kojota z bajki o Strusiu Pędziwiatrze. Podchodzę do samej krawędzi nabrzeża i przywołuję go dłonią. Niepewnie podchodzi i ściskając mnie za rękę spogląda w dół. Daleko. Jakieś półtora chłopczyka w dół.
- Widzisz ile jeżowców? - pokazuję mu czarne kulki poprzyczepiane do kamieni. - Wiesz jak by ciebie pokłuły, jakbyś tam wpadł?
- Ciebie kiedyś pokłuły?
- Nie, ale uwierz, że to strasznie boli. Cały byś spuchł.
- I umarł? - tradycyjne pytanie z jego strony.
- No, nie wiadomo... To serio chciałbyś tam wpaść?
Kręci głową i odsuwa się na środek chodnika.
- Jedziemy na kwaterę. Śniadanie, potem plaża, a potem skoczymy na lody,  ok?
- No... - wzdycha ciężko i rzucając ostatnie spojrzenie na wielkiego, plastikowego loda rusza w stronę samochodu.
 
Niełatwe jest życie terrorysty...
 
Innym razem w domu. Skrzat, znaczy się Terrorysta, uwielbia bawić się w kuchnię. Miesza w kubkach makaron z ryżem, do tego igliwie, ścinki papieru, klocki lego (oczywiście te najmniejsze) i wszystko co jeszcze nadaje się do mieszania. Część tego ładuje w kubeczki i serwuje nam na tacy, część ląduje na stoliku, część zostaje dokładnie wtarta w dywan. Lata między salonem a swoim pokojem serwując nam coraz wymyślniejsze dania, wreszcie dywan zaczyna przypominać placek z kruszonką. Mama kilkukrotnie zagania go sprzątnięcia po sobie, bez efektu, wreszcie opiernicza małego kucharza tak, że Gordon Ramsay w "Piekielnej Kuchni" mógłby brać u niej lekcje. Terrorysta stoi z naburmuszoną miną, wreszcie odpala.
 
- Zobaczysz jak będziesz na mnie krzyczeć, to powiem mamie mojego kolegi z przedszkola! No i co?! Chcesz tego?!
 
Nie, tego to nikt nie chce. Ale pokój, tak czy siak, trzeba ogarnąć. Więc tym razem trochę ustępujemy i negocjujemy warunki spokoju w pokoju. Kto by nie ustąpił przed takimi argumentami?

środa, 21 lutego 2018

I po co drążyć temat?

Inaczej mówiąc, czy faktycznie warto wgłębiać się w to, o czym nam mówi dziecko.
 
Zacznę jednak od drugiej strony, czyli gdy to dziecko usilnie drąży coś, o czym zupełnie nie wiemy jak opowiadać.
 
Wakacje. Morze. Słońce. Skrzat szczęśliwy. Zbiera tony pamiątek z wakacji, czyli muszelek, kamyczków, szyszek, patyków i wszystkiego innego, co nie jest na trwałe przymocowane do podłoża. Jest wyraźnie zawiedziony, gdy nie może zabrać ze sobą około trzykilogramowego kamulca bądź kija większego od niego samego. Z drugiej strony widząc, że wyłowiona z wody rozgwiazda szybko traci kolor, zgadza się bez problemu na wrzucenie jej z powrotem do wody, żeby nie "umrzała". To raczej dobrze, nie?
 
Wieczorem przychodzi do naszej sypialni i z poważną miną kładzie nam na stolikach nocnych po szyszce.
- To dla was. Prezent.
- Super! Jesteś kochany! Możemy nimi wspaniale ozdobić nasze stoliki nocne!
- Jak chcecie, to możecie się w nocy nimi pobawić - stwierdza poważnie i idzie do swojego łóżeczka.
 
Rewelacja, właśnie takich gadżetów nam brakowało do zabaw w nocy...
 
Rano śniadanie na balkonie. Kawa, dżem figowy i świeże bułeczki.
 
- Tata, bawiliście się w nocy szyszkami?
- Tak, jasne, że tak... - kiwam głową smarując pieczywo masłem.
- Opowiedz jak!
 
No i tu mnie zastrzelił. Co powiedzieć malcowi na temat zabaw dorosłych w nocy. Z szyszką. Wybawieniem okazała się Mama.
 
- No, jak to jak? Podrzucaliśmy sobie, turlaliśmy po poduszkach, a nawet można zrobić masaż pleców szyszką...
 
Naprawdę, w takich momentach jeszcze mocniej doceniam, po co jest Mama.
 
Już u siebie w domu, któregoś wieczoru Skrzat idzie do łóżka i mija mnie w przedpokoju.
 
- Matka już mnie nie drażni - rzuca w przelocie i ładuje się do łóżka.
 
"Super" - myślę i siadam przed telewizorem. Po chwili jednak zaczynam się zastanawiać, o co w tym może chodzić. Znów jakaś sprzeczka przy myciu zębów? Dyskusja o tym, ile płynu do kąpieli można wlać na jeden raz? Pogadanka na temat konieczności wysikania się przed snem? I przede wszystkim, dlaczego tak oficjalnie: "matka"?
Idę do pokoju Skrzata. Drążyć temat.
 
- A czym ciebie mama drażniła?
- No, matka drażniła, ale już jest dobrze.
- Ale o co chodziło?
- Drażniła, ale już nie drażni...
 
Tak to do niczego nie dojdziemy.
 
- Skrzat, ja wiem, że rodzice czasem mogą być denerwujący. Bo coś wymagamy, albo chcielibyśmy żebyś się czegoś nauczył, co ci się przyda. No niestety, taka jest rola rodziców. I czasami możemy drażnić, tym, że w kółko coś powtarzamy.
 
Malec patrzy na mnie jak na kretyna. Wreszcie ściąga koszulę od piżamy i pokazuje wystrzępiony kawałek materiału.
 
- Matka mnie drażniła w plecy. Ale mama mi odcięła i już jest dobrze. A o co chodzi?
 
No tak, durny ja. Matka...
 
Ostatnio Skrzatowi zbyt często zdarza się też przesadzanie w zabawach z jego najlepszym kolegą. A to na niego wpadnie, a to wskoczy. I zdarza się, że tamten jest zły na Skrzata. Słusznie zresztą. Tłumaczymy w kółko Skrzatowi, że jeśli przez niego kolega będzie płakał, to niestety, w końcu odechce mu się z nim bawić. A z tego raczej nikt nie będzie zadowolony, tak więc musi więcej zwracać uwagę, żeby nikomu nie zrobić krzywdy w zabawie.
Jedziemy w samochodzie.
- Skrzat, jak dzisiaj było w przedszkolu?
- Fajnie...
- Ale wiesz, że fajnie to niczego nie wyjaśnia. W co najfajniejszego się bawiłeś?
- Budowaliśmy wieże. Takie wielkie.
- A z twoim najlepszym kolegą? Nie płakał przez ciebie?
- Nie.
- Świetnie. I nie wpadałeś na niego przez przypadek albo specjalnie?
- No, nie.
- To dobrze, że uważasz podczas zabawy. Nic mu nie zabierałeś?
- No, nie...
- Naprawdę, dobrze, że się starałeś.
Jedziemy jakieś trzy minuty. Nagle przychodzi mi do głowy jeszcze jedno pytanie.
- Skrzat, a twój kolega w ogóle był dzisiaj w przedszkolu?
- Nie, od dwóch dni choruje...
No, i po co drążyć?
 
Czasem znów to my jesteśmy szczęśliwi, że ktoś nie drąży jakiegoś tematu.
Ponad rok temu Skrzat miał badania w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. Cała masa testów, rysunków, pytań, zadań. Był to jeszcze u niego etap, gdy dopiero poznawał, że kredka nie służy do zamazywania całej kartki jednym kolorem. Umiał już rysować proste kształty, kółka, krzyżyki, domki z kwadratów.
 
Pani psycholog po skończonych testach pokazuje nam kartkę, całą zamalowaną krzyżykami.
- To jest jego rysunek.
- ...
- Zapytałam go, co narysował. Powiedział, że to krzyż, żebym się mogła pomodlić...
 
Dobra, tak szczerze mówiąc to staramy się chodzić do Kościoła co niedzielę i wstyd powiedzieć, nie zawsze to się udaje. Poza tym klasycznie: Wielkanoc, Boże Narodzenie, Wszystkich Świętych.
Ale chyba pani psycholog nie uwierzy, że nie mamy odchylenia religijnego.
Na szczęście, nie drążyła...
 

wtorek, 20 lutego 2018

Jak to będzie dalej...

Jesteśmy świeżo po rozmowach z wychowawczynią Skrzata. Pierwszy raz po rozmowach, w których udało nam się coś ustalić na kolejne dni, tygodnie. W czasie spotkania proponujemy rozwiązania jakie stosujemy w domu, proste jasne polecenia, dopytywanie Skrzata czy zrozumiał polecenie, prośba o powtórzenie zadania z jego strony. Tak, wiemy, że nie ma czasu na zajmowanie się tylko i wyłącznie nim. Dlatego staramy się zaproponować skupienie się na najważniejszych rzeczach. Skrzat ma zbierać punkty (w formie kolorowych, malowanych samochodów) na tablicy w czasie zajęć lekcyjnych. Wychowawczyni, przystaje na ten pomysł, chociaż z tonu głosu i miny widać, że zupełnie nie wierzy w skuteczność tego rozwiązania. Ale to pierwsza rozmowa, która nie skupia się tylko na tym co Skrzat robi źle, czego nie umie, w czym przeszkadza, czym denerwuje, co mu nie wychodzi, na co nie zwraca uwagi... Może dlatego, że w sprawę wreszcie udało nam się włączyć szkolnego psychologa. Pół roku walki wychowawczyni ze Skrzatem, litanie uwag, ciągły brak postępu, a psycholog nawet nie wiedział o sytuacji. Prosiliśmy o spotkanie jednoczesne z psychologiem i wychowawczynią, nie udało się. Psychologa złapaliśmy sami, później i był zdziwiony, że przy takich problemach wychowawczyni do tej pory nie poprosiła o opinię z Poradni Pedagogiczno-Psychologicznej na temat dziecka. Generalnie, wreszcie trafiliśmy na osobę w szkole, z którą rozmawialiśmy jak motywować Skrzata do fajniejszych zachowań. Ani razu w trakcie rozmowy nie padło słowo "kara". To budujące...
Mały szokuje szybkością nauki liczenia. Takiej praktycznej, bez presji. Jak weźmiemy zeszyt z zadaniami dla sześciolatków, gdzie "do czterech bananów, musi dorysować tyle, żeby razem było osiem", to męczy się jakby budował kolej transsyberyjską. A wczoraj pomaga w kuchni smażyć klopsy. W fartuchu, stoi na taborecie (paskudny blat kuchenny jest ciągle za wysoko) i sprawdza jakość opanierowania klopsów.
- Ile jeszcze mamy do smażenia? - pytam, licząc, że będzie zliczał palcem jeden po drugim, wszystkie siedem klopsów.
Skrzat spogląda na klopsy i wypala: - Siedem.
No trochę mnie zaskoczył, więc ciągnę za język.
- Ale żeś szybko to policzył! Jak to zrobiłeś?
- No tu masz pięć - pokazuje grupę klopsów. - Tu dwa. I pięć dodać dwa daje siedem, tak?
Szczęka na podłodze.
Dzisiaj jedziemy samochodem. Skrzat chwali się, że rysował szlaczki w zeszycie.
- Wczoraj zrobiłem sześć szlaczków w dwie ręce i jeszcze raz dwie ręce - czyli dwadzieścia minut, jakby ktoś nie wiedział. - A dzisiaj pięć w dwie ręce.
- To razem ile będzie? - podpuszczam.
Chwila ciszy...
- Jedenaście?
Naprawdę, nieźle mu to idzie. To przetestujmy czystą matematykę.
- Skrzat, a jaka liczba jest po pięć?
- ...
- No spokojnie, zastanów się.
- Osiem?
Dla mnie jako dorosłego, to niezrozumiałe, ale widać, że u niego wszystko dopiero zaczyna pracować i na pewno jeszcze potrzebuje czasu żeby wszystko ogarnąć.
I jeszcze krótka historyjka z ubiegłego roku.
W sezonie przedświątecznym klasa Skrzata ma jechać do muzeum bombek. Dla mnie skakanie na skakance po polu minowym wydaje się mniej ryzykownym pomysłem, ale z drugiej strony, dlaczego nie.
Rozmawiamy z wychowawczynią.
- Ja proszę pana, nie wiem jak to ma wyglądać. Cały czas są problemy, Skrzat zupełnie ignoruje co się do niego mówi.
- Ale może spróbujemy i umówimy się na te najbliższe trzy tygodnie, że jeśli będzie starał się słuchać to pojedzie w nagrodę na wycieczkę.
Plan spełza na niczym. Już następnego dnia szaleje na boisku tak, że wpada na koleżankę i lądują u higienistki. Na szczęście bez poważniejszych uszkodzeń. Wyjście z klasą na pobliską wystawę - szaleje tak, że prawie nie niszczy jakichś eksponatów. Kolejne dni podobnie. Tłumaczymy, że Pani będzie bała się z nim jechać na wycieczkę.
Kilka dni przed wycieczką dostajemy do podpisania deklarację, że pokrywamy wszelkie szkody i zniszczenia poczynione przez dziecko. Trochę dziwne, w momencie, gdy nie mamy nad nim żadnej kontroli, a pozostaje pod opieką kogoś innego. Mama spotyka się wychowawczynią.
- Chyba jednak nie puścimy Skrzata na tą wycieczkę, bo po pierwsze cały czas ma uwagi, a umawialiśmy się z nim, że chcemy widzieć, że stara się (bo wiemy, że nie jest możliwe, żeby nagle się zupełnie wyciszył) Pani słuchać, a po drugie, to z tej deklaracji wynika, że odpowiadamy za dziecko w momencie, gdy za nie nie odpowiadamy, bo jest pod Pani opieką i nie mamy jak go nadzorować.
- Ale ja już go zapisałam na wycieczkę.
- Przecież wcześniej ustalaliśmy, nawet rozmawiając przy Skrzacie, że będzie to zależało od jego zachowania.
- To w takim razie nie mamy o czym rozmawiać - Foch.
Czasem trudno jest dorosłym dogadać się odnośnie postępowania, a wymagamy tego od dzieci.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Siad! Noga! Biegaj!

- Czy państwo chodzicie z synem na spacery?
- ...?
- Ja nie wiem o co chodzi, ale jeszcze nigdy nie widziałam dziecka, które by się tak zachowywało na spacerach. Czy Skrzat gdziekolwiek z państwem wychodzi?
 
"Oczywiście, że nie. Zapomnieliśmy powiedzieć, że na co dzień trzymamy go w piwnicy..."
 
Taki był początek jednej z niedawnych rozmów.
Generalnie, Skrzat od początku roku przynosi regularne uwagi, że wychodząc na podwórko szkolne czy spacer dziczeje. Kilkakrotnie zdarzyło się, że wpadał na jakieś dziecko, co kończyło się nieprzyjemnie dla tego dziecka i dla niego (siniaki, beczenie, itd...). Niestety, do permanentnego pobudzenia towarzystwem innych dzieci, dochodzi ciągła, trochę nawet nie wiem jak to nazwać, słaba orientacja w przestrzeni. Skrzatowi zdarza się wpadanie na różne przedmioty przy chodzeniu, potykanie się na równej drodze. W niedługim czasie ma zaplanowaną korektę wzroku, obecnie, zgodnie z tym co wiemy to również może mieć lekki wpływ na jego odnajdywanie się w otoczeniu.
Pewnie, ma w kółko ładowane do łebka: "Nie wybiegać przed innymi", "Uważać na innych, żeby żadne dziecko przez ciebie nie płakało", "Patrz gdzie biegniesz, a nie rozglądaj się na boki" itd.
 
Jak wyglądają nasze spacery? Wyjście do miasta, na zakupy (tak, to nie spacer, ale dotyczy tego samego tematu) - jakoś nic koszmarnego się nie dzieje. Nie muszę go trzymać za rękę, przechodzi bezpiecznie przez ulicę, nie lata jak dzik po sklepie. Fakt, pierwsze wspólne wyjścia (jakieś dwa lata temu) do jakiegokolwiek marketu to było wyzwanie. Próbowanie dotykania wszystkiego w zasięgu wzroku, ciągłe wspinanie się na wózek, próba brania i wrzucania do koszyka wszystkiego co mu się wydaje, że powinniśmy wziąć. Na szczęście szybko się skapnęliśmy, że trzeba go trzymać i upominać nieustannie.
Szczyt możliwości pokazał chyba już przy trzecim wspólnym wyjściu do sklepu. Stoimy przy kasie. Mały grzecznie za łapkę, chociaż lata wzrokiem po wszystkim dookoła. Żona jeszcze buszuje w warzywach. Puszczam łapkę Skrzata i zaczynam wypakowywać zakupy na taśmę. Odwracam się do małego, a ten stoi z butelką "Żubrówki" 0,7l. Skąd, nigdy się nie dowiem. Ale chyba szybciej sam bym tego nie zorganizował. Cała kolejka gapi się na nas. "Patole" przyszli do sklepu, dziecko już samo wie, co tatuś musi koniecznie na wieczór kupić...
Obecnie już nie ma problemu. Uczestniczy czynnie w zakupach, co więcej przypomina o rzeczach, które mi czasem umykają. Jest zawsze obok, jedynie przy warzywach i owocach go nosi, musi wszystkie dotykać, wąchać...
 
Tu małe wtrącenie odnośnie węchu (właśnie mi się przypomniało).
Wchodzimy kiedyś do przychodni, podchodzimy do rejestracji.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
Mały pociąga dwa razu nosem.
- Ktoś tu jadł Mentosa?
Babka zdziwiona. - No tak... Parę minut temu jednego wzięłam...
Normalnie, gończy...
 
Wracając do spacerów. W parku - tak jak inne dzieciaki, biega tuż obok, na ulicy - nie muszę się bać, że mi ucieknie na jezdnię, sam często łapie za rękę (chociaż kiedyś miał taki odruch, że próbował po prostu wykręcić swoją dłoń i iść gdzie indziej, jeśli coś go zaciekawiło). W lesie - no tam to wszyscy jedziemy żeby się poruszać i wybiegać, zarówno dwunożni, jak i czworonożni.
 
Dobra, wracamy do rozmowy.
 
- Tak, chodzimy razem na spacery.
- I on tak normalnie chodzi? Państwo go muszą zacząć uczyć koło siebie, z nim się nie da spacerować. Ostatnio zaczął zbierać pety i pokazywać innym dzieciom.
 
No, tu poczułem się zaskoczony. Kamienie, trawki, patyki, nawet szkła - czego go ciągle oduczamy, to znam. Ale pety? Totalna nowość, zwłaszcza, że nikt w domu nie pali.
 
- Wie pani, to faktycznie dziwne. Nigdy jeszcze nie wpadł na taki pomysł.
- Pan to cały czas powtarza, ale państwo nic z tym nie robicie!
- No, ale ciężko nam coś zrobić, skoro na spacerach z nami tak się nie zachowuje.
- Wie pan, inne dzieci idą na spacerze w parku normalnie, a ten się śmieje i podskakuje.
 
Rzeczywiście, debil...
 
- To co pani proponuje?
- On musi chodzić cały czas tuż przy państwu. Musi się nauczyć. Nie pozwalać mu biegać na spacerze. Chyba, że na placu zabaw. Tam oczywiście może się wybiegać. Ale poza tym musi chodzić tuż przy państwu, inaczej się nie nauczy.
- Dobrze, ale wie pani, jak mówiłem on trzyma się tuż obok. Nie muszę prowadzić go za rękę. Będziemy z nim rozmawiać i mu tłumaczyć, że...
- Państwo mu cały czas tłumaczą i to nie daje żadnych efektów. Z nim się nie da spacerować.
- Wie pani, jak mówiłem, on ciągle stara się pokazać przed dziećmi. Często w głupiutki sposób. Z nami chodzi, wtedy kiedy trzeba, spokojnie.
- Zawsze?
- Nie, no nie... Ja jedziemy do lasu to...
- A widzi pan! Musi nauczyć się chodzić zawsze razem z państwem.
- Dobrze, dziękuję za informację.
 
No, to chyba od dzisiaj zaczniemy.
Skrzat! Noga!

sobota, 17 lutego 2018

Kiedy wy umarniecie?

Sobota, więc bardzo krótki wpis. Wpisik właściwie.

Chyba warto zacząć od scenki, która zdarzyła się na początku listopada.
Skrzat uwielbia wszystkie "męskie" zadania do wykonania. Co jest raczej fajne i pozwala na wspólne spędzenie czasu. Mycie samochodu na myjni jest dla niego mega atrakcją. Jazda do mechanika, czy wymiana żarówek w aucie - jedne z najlepszych zabaw. I to nie dlatego, że są mega atrakcyjne, ale raczej przez to, że są wykonywane razem. Skrzat rośnie o około 30 centymetrów za każdym razem jak musi oznajmić Mamie, że teraz razem Tatą będą się zajmować męskimi rzeczami.

- Tata, to kiedy w końcu założymy koła?
- Nie założymy, tylko zmienimy. Z letnich na zimowe.
- To kiedy?
- W sumie przydałoby się to niedługo zrobić...
- Teraz?

Dla Skrzata wszystko co się dzieje, dzieli się głównie na: teraz i jutro. Przy czym ciągle zdarza się, że jutro oznacza wczoraj, albo przedwczoraj, albo tydzień temu, albo za dwa dni. Generalnie, można uznać, że wszystko dzieli się na teraz i nie teraz.

- W sumie możemy.

Idziemy do piwnicy. Turlanie kół z piwnicy na podwórko to jedna z atrakcji. Tym razem nie jedziemy do warsztatu, ale sami będziemy zmieniać koła na zimowe. Skrzat ma całą masę odpowiedzialnych zadań. Z uwagą wpatruje się w koło, żeby dać znać jak tylko podnoszone na lewarku auto oderwie się od podłoża.

- Tata! Już!

Po kolei szarpiemy się z kołami, zmieniając je na zimowe. Przy trzecim Skrzat stwierdza.

- Aha... To już wiem. Jak umarniesz, to już będę wiedział jak to się robi...

Po prostu super...
I tak co jakiś czas. A co będzie z waszym (ciągle nie może się nauczyć, że nasze to również jego) mieszkaniem jak umarniecie? A kiedy wy umarniecie? A z kim będę jeździł do przedszkola jak umarniecie?

Początkowo szlag nas jasny trafiał. Potem, po rozmowach z psychologiem wyszło, że Skrzat chyba faktycznie nie jest ciągle pewien czy to już. Czy wreszcie ma spokój i przez dłuższy czas nic się nie zmieni. Teraz podchodzimy do tego bardziej na luzie...

Spoko, mały, na razie tego nie planujemy...

piątek, 16 lutego 2018

Niespełniona kariera enkawudzisty...

Na początek lekki przegląd spraw bieżących, a potem, zgodnie z tytułem dalszy ciąg wspomnień z ostatniego półrocza.
 
Dzisiaj, tak na zakończenie tygodnia Skrzat pokazał w przedszkolu na co go stać.
 
Rozwalił totalnie zajęcia z logopedą, nie wykonując żadnych ćwiczeń, a do tego przeszkadzając kolegom. Pobił się (na szczęście bez żadnych poważniejszych efektów) z dwoma kolegami, którzy nie chcieli bawić się z nim klockami. Nakręcił się do tego stopnia, że w czasie gdy inne dzieci rysowały, wlazł na stół i stwierdził, że będzie im pod nos puszczał bąki.
 
A potem siedzi w domu na łóżku i ryczy: "Mama, ja chyba nigdy nie będę potrafił być grzeczny..."
 
Coraz bardziej dojrzewamy do decyzji, aby odroczyć Skrzatowi rozpoczęcie pierwszej klasy. Bo tak szczerze mówiąc, wszystko co jest z nim związane jest bardzo mylące. Z jednej strony łatwo łapie nowe litery, liczby, podstawy liczenia, rozwiązywania zadań typowych dla jego wieku, świetnie opanowuje prace plastyczne (biorąc pod uwagę co potrafił jeszcze dwa lata temu). A z drugiej potrafi biegać na czworaka po sali za dziećmi, chować się przed Panią, wytrzymuje w ławce ledwo kilka minut, no i ma jazdy jak w opisie powyżej. Głównie, w zależności od ilości dzieci w klasie. Gdy choróbska przetrzebią grupę, świetnie się odnajduje. W składzie 25-skrzatowym zaczyna nim nosić jak jeleniem w czasie rui. Zobaczymy co będzie, na razie załatwiamy w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej ocenę przygotowania do podjęcia nauki. Tym razem wydaje się, że PPP stanie na wysokości zadania i załatwi to przed zakończeniem terminów rekrutacji. Zobaczymy. Pewne jest, że Skrzat zmienia szkołę, bo w obecnej...
 
Zresztą, wróćmy do głównego tematu.
 
Pod koniec października kolejne wezwanie. Smutna i poważna mina wychowawczyni, Skrzat stoi pod ścianą ze spuszczoną głową.
 
- Proszę zobaczyć, co pański syn dzisiaj zrobił. Zniszczył ścianę w klasie.
 
Faktycznie, w ścianie wyskrobana głęboka dziura pokaźnych rozmiarów, widać, że na jej wykonanie musiał zużyć mnóstwo energii.
 
- I on to zrobił?
- No tak. Inne dzieci mogą poświadczyć. Naprawdę, nie wiem co też z tym robić. Tu jest potrzebny poważniejszy remont.
- Ale... to mamy pokryć jakoś koszty naprawy?
 
Wychowawczyni kręci ze zrezygnowaniem głową.
 
- Nie wiem, nie wiem... Naprawdę nie wiem jak postępować z pana synem.
- Dobrze, porozmawiam z nim o tym. Postaramy się coś wymyśleć.
- ...
 
A to akurat piątunio, więc czasu na rozmowy i analizę problemu mamy aż nadto. Całe popołudnie piątkowe mija mniej więcej tak samo.
 
- Skrzat, czemu zniszczyłeś tą ścianę?
- Tata, ja tego nie zrobiłem.
- No jak nie, jak pani widziała i dzieci widziały. Dlaczego nie chcesz się przyznać? Wiem, że to nie było ładne, ale musisz umieć przyznać się jak coś zrobisz źle.
- Tata, ale naprawdę...
- Dobra, idź do swojego pokoju. Zastanów się i przyjdź.
 
Skrzat bucząc wraca do siebie.
Mija piętnaście minut.
 
- Tata...
- Tak?
- Bo ja już się zastanowiłem.
- No i?
- Ja tylko to ruszyłem, ale nie grzebałem.
- Przestań kręcić, przecież wszyscy wiedzą jak było. Przyznasz się, czy nie?
- No ale naprawdę...
- Dobra... Teraz my z Mamą robimy sobie kawę i coś słodkiego do tego. Jak się zdecydujesz powiedzieć prawdę, zawsze możesz do nas dołączyć.
 
 Buczenie oddalającego się Skrzata...
Kolejne kilkanaście minut.
 
- Tata...
- Tak?
- Bo ja chyba zniszczyłem tą ścianę.
- Jak?
- No... Chyba dłubałem w niej nożyczkami, aż zrobiłem taką dziurę.
- No i co teraz?
 
Skrzat ze smutkiem patrzy na znikające z talerza wafelki.
 
- Bo... Ja... Przepraszam.
- Dobra, siadaj, porozmawiamy jeszcze o tym.
 
Kolejne dwa dni mijają na rozmowach na temat szanowania przedmiotów, dbania o klasę, itp...
Poniedziałek.
Siedzę w robocie, ale coś mi ciągle nie pasuje. Coś mi ciągle miga przed oczami. Cholera, jak on mógł niezauważenie wywalić taką wielką dziurę w ścianie? Ile czasu by na to potrzebował? Kurde, Steve McQueen uciekając z oflagu w "Wielkiej ucieczce", nie był tak sprawny w kopaniu tunelu. Włącza mi się tryb CSI. Przeglądam stare zdjęcia ze szkoły na Facebooku. Wreszcie jest! Początek września, zdjęcia z jednych z pierwszych zajęć w klasie Skrzata. Skrzat na krześle, coś tam z zapałem lepi, a kilka metrów od niego wielka, rozgrzebana dziura w ścianie.
 
Dziura, do zrobienia której, dwa dni temu się przyznał. Kur...a, z takim talentem do wymuszania przyznawania się do niepopełnionych czynów zrobiłbym kiedyś karierę w NKWD.
Teraz marnuję się jako średnio zaradny Tata.
 
Przepraszam Skrzata.
We wtorek rano idziemy na zajęcia spotkać się z Wychowawczynią.
 
- Wie pani, tak się zastanawiałem... Jak dokładnie Skrzat zrobił tą dziurę? I kiedy?
- No... Dokładnie to nie widziałam, ale inne dzieci widziały jak Skrzat to robił.
- A to dziwne, bo w weekend przejrzałem zdjęcia ze szkoły i zauważyłem, że ta dziura była już ponad miesiąc temu.
 
Czekam na reakcję, ale widzę przede mną minę pokerzysty.
 
- Nawet jeśli tego nie zrobił, to i tak coś przy niej grzebał.
- Wie pani, ale co innego jest zniszczyć ścianę, a co innego z ciekawości grzebać w już zrobionej dziurze.
- Pan nie może przez całe życie bronić swojego dziecka!
 
Koniec rozmowy.
 
Oczywiście, że nie mogę. Sześciolatek, mający problemy z wysławianiem się i często mylący,i źle kojarzący fakty najlepiej obroni się sam przed niesłusznymi, w tym wypadku, oskarżeniami. Na cholerę mu rodzice? Po diabła go nauczyć, że jeśli się kogoś niesłusznie pomówiło, to warto go przeprosić? Takie coś mogłoby przecież zniszczyć autorytet (czy autorytarność - nie pamiętam jak to się pisze) nauczyciela. A tego w szkołach nie chcemy.
 
Prawda?